Miliard lat przed koncem swiata Arkadij Strugacki Borys Strugacki Uczeni prowadzący badania, nagle zaczynają napotykać przedziwne, czasem wręcz absurdalne przeszkody. Czyżby komuś zależało na tym, by zatrzymać ich na krok przed dokonaniem epokowych odkryć? A jeśli tak, to komu? Pozaziemskiej cywilizacji? A może zjawisku, które od tysiącleci ludzkość nazywała „ślepym losem”? Arkadij i Borys Strugaccy Miliard lat przed końcem świata Rękopis odnaleziony w zagadkowych okolicznościach (Przełożyła: Irena Lewandowska) ROZDZIAŁ 1 1… do białości lipcowy upał niespotykany przez ostatnie dwieście lat zatopił miasto. Powietrze drżało nad rozpalonymi dachami, wszystkie okna w mieście były otwarte na oścież, w wątłym cieniu umęczonych drzew topniały z gorąca spocone staruszki na ławeczkach przed bramami. Słońce minęło zenit, uderzyło w udręczone grzbiety książek, roziskrzyło oszklone półki, polerowane drzwi szafy, gorące, nieprzytomne błyski zadrżały na tapetach. Nadciągała fatalna pora — bliska była godzina, kiedy rozwścieczone słońce martwo zabłyśnie nad jedenastopiętrowym punktowcem z przeciwka i przestrzeli na wylot całe mieszkanie. Malanow zamknął okno — oba skrzydła — i starannie zasunął ciężką żółtą portierę. Potem podciągnął kąpielówki, poczłapał boso do kuchni i otworzył drzwi na balkon. Było parę minut po drugiej. Na kuchennym stole wśród okruchów chleba widniała martwa natura — patelnia z zaschniętymi resztkami jajecznicy, nie dopita herbata w szklance i obgryziona przylepka z zaciekami roztopionego masła, w zlewozmywaku góra nie umytych naczyń, pokrytych wiekowym pyłem. Skrzypnęła klepka parkietu — nie wiadomo skąd pojawił się ogłupiały z upału kot Kalam, spojrzał zielonymi oczami na Malanowa, bezdźwięcznie otworzył pysk, a potem zamknął. Następnie powiewając ogonem pomaszerował do swego talerza stojącego pod kuchenką. Na talerzu nie było niczego, jeśli nie liczyć zasuszonych rybich ości. — Chcesz żreć — powiedział z niezadowoleniem Malanow. Kalam natychmiast odpowiedział w tym sensie, że owszem, najwyższy czas. — Przecież karmiłem cię rano — powiedział Malanow, kucając przed lodówką. — Chociaż nie, nie karmiłem… To było wczoraj wieczorem… Wyjął garnuszek Kalama i zajrzał do środka — w środku były jakieś włókna, trochę galaretki i przyklejona do ścianki rybia płetwa. A w lodówce, można powiedzieć, nawet i tego nie było. Stało puste pudełko po serku topionym „Jantar”, przerażająca butelka z resztkami sędziwego kefiru oraz flaszka po winie z zimną herbatą. W pojemniku na jarzyny wśród łupin z cebuli konała ze starości pomarszczona połówka kapusty wielkości pięści, jak również zapomniany samotny kartofel. Malanow zajrzał do zamrażalnika — między śnieżnymi zaspami zimował kawałeczek słoniny na talerzyku. To było wszystko. Kalam pomrukiwał i łaskotał wąsami gołe kolano. Malanow zatrzasnął lodówkę i wstał. — Trudno — powiedział do Kalama — teraz we wszystkich sklepach jest przerwa obiadowa. Można było oczywiście iść do Moskiewskiego, tam mają przerwę od pierwszej do drugiej, ale za to okropne kolejki, i wlec się w taki upał… Co za parszywa całka, niechże ją! No dobrze, powiedzmy, że to stała… niezależna od omegi. Jasne, że niezależna. Z najbardziej podstawowych założeń wynika, że nie może być zależna. Malanow wyobraził sobie tę kulę i jak całkowanie przebiega po jej całej powierzchni. Nie wiadomo skąd wypłynął nagle wzór Żukowskiego. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Malanow odpędził od siebie natrętny wzór, ale ten znowu się pojawił… Może zastosować konforemne przekształcenie, pomyślał. Znowu zadzwonił telefon i wtedy okazało się, że Malanow już z. powrotem jest w pokoju. Zaklął, upadł bokiem na tapczan i sięgnął po słuchawkę. — Słucham! — Witek? — zapytał energiczny kobiecy głos. — Pod jaki numer pani dzwoni? — To „Inturist”? — Nie, prywatne mieszkanie… Malanow rzucił słuchawkę i czas jakiś leżał nieruchomo, czując, jak wilgotnieje bok wciśnięty w plusz narzuty. Żółta portiera świeciła, pokój wypełniało ciężkie żółte światło. Powietrze miało konsystencję kisielu. Trzeba się przenieść do pokoju Bobka i już. Gorzej niż w łaźni. Malanow spojrzał na swoje biurko zawalone papierami i książkami. Sześć tomów samego tylko Smirnowa Władimira Iwanowicza… A to wszystko, co leży na podłodze? Strach pomyśleć o przeprowadzce. Poczekaj, coś mnie przez chwilę olśniło… Do diabła… Przez tego twojego „Inturista”, nieszczęsna idiotko… A więc byłem w kuchni, potem przyniosło mnie do pokoju… Jest! Konforemne przekształcenie! Kretyński pomysł. A zresztą można sprawdzić… Stękając wstał z tapczanu i właśnie wtedy zadzwonił telefon. — Idiota — powiedział do aparatu i podniósł słuchawkę. — Halo! — Baza? Kto przy telefonie? Baza? Malanow odłożył słuchawkę i wykręcił numer biura naprawy. — Biuro naprawy? Mój numer dziewięćdziesiąt trzy trzysta dziewięćdziesiąt osiem zero siedem… Wczoraj do was dzwoniłem. Nie mogę pracować, bez przerwy jakieś pomyłki. — Pana numer? — przerwał mu wściekły głos kobiecy. — Dziewięćdziesiąt trzy trzysta dziewięćdziesiąt osiem zero siedem. Ciągle do mnie dzwonią zamiast do „Inturistu” albo do zajezdni, albo… — Niech pan odłoży słuchawkę. Sprawdzimy. — Bardzo proszę… — błagalnie powiedział Malanow do przerywanego sygnału. Następnie poczłapał do biurka, usiadł i wziął do ręki długopis. Ta-ak. Gdzie też ja widziałem tę całkę? Taka przystojna całka, całkowicie symetryczna… Gdzie ja ją widziałem? I to nie tylko stała, ale nawet się zeruje! No dobrze. Zostawimy ją na później. Nie lubię niczego zostawiać na później, czuję się, jakbym miał dziurę w zębie… Zaczął przeglądać wczorajsze obliczenia i nagle poczuł słodki ucisk w sercu. Moje gratulacje, jak Boga kocham! Brawo, Malanów! Brawo! Wreszcie ci coś wyszło. I do tego nie byle co. To, bracie, nie „klucz do otwierania drzwi z drugiej strony”, do tego, bracie, nikt przed tobą nie doszedł! Żeby tylko nie zauroczyć… Ta całka… Niech tę całkę piekło pochłonie — jedźmy dalej! Dzwonek. Tym razem do drzwi. Kalani zeskoczył z tapczanu i pobiegł do przedpokoju dumnie wznosząc ogon. Malanow pedantycznie odłożył długopis. — Jakby się z łańcucha pourywali, słowo honoru — powiedział. W przedpokoju Kalam zataczał niecierpliwe koła, plątał się pod nogami i straszliwie miauczał. — Ka-lam! — powiedział Malanow groźnie przytłumionym głosem. — Psik! Wynoś się! Otworzył drzwi. Za drzwiami stał nikczemnego wzrostu mężczyzna w kusej marynarce nieokreślonego koloru, spocony i zarośnięty. Nieco odchylony do tyłu, dzierżył przed sobą ogromny karton. Burcząc niewyraźnie, ruszył wprost na Malanowa. — E… a pan… — wymamrotał, cofając się Malanow. Zarośnięty był już w przedpokoju — spojrzał w prawo do pokoju i bez wahania skręcił na lewo do kuchni, zostawiając na linoleum białe zakurzone ślady. — Przepraszam… e… — mamrotał Malanow, następując mu na pięty. Zarośnięty postawił już karton na taborecie i wyciągnął z kieszeni jakieś pokwitowania. — Pan z administracji? — Malanow nie wiadomo dlaczego zaczął podejrzewać, że to hydraulik, który wreszcie przyszedł, żeby naprawić kran w łazience. — Z „Delikatesów” — ochryple powiedział mężczyzna i wręczył Malanowowi dwa kwity spięte szpilką. — Proszę się podpisać w tym miejscu… — A co to jest? — zapytał Malanow i jednocześnie zobaczył, że to blankiety zamówień. — Dwie butelki koniaku, wódka… — Niech pan poczeka — powiedział. — Moim zdaniem, my niczego nie… Spojrzał na sumę do zapłacenia i opanowała go zgroza. Takich pieniędzy w domu nie było. Zresztą właściwie z jakiej racji? Ogarnięta paniką wyobraźnia błyskawicznie uszeregowała przed nim niemiłe konsekwencje wszelkich możliwych komplikacji, jak na przykład oburzenie, konieczność usprawiedliwiania się, zapierania, powoływania na zdrowy rozsądek… na pewno trzeba będzie gdzieś dzwonić, być może nawet jechać. Ale wtedy w kącie blankietu zauważył fioletowy stempel „zapłacone”, a obok nazwisko zamawiającego: I. Malanowa. Irka!… Ni cholery nie sposób zrozumieć… — Tu proszę się podpisać, w tym miejscu — burczał człowieczek, postukując żałobnym paznokciem. — Tu, gdzie zaznaczone… Malanow wziął od niego ogryzek ołówka i podpisał kwit. — Dziękuję — powiedział, zwracając ołówek. — Bardzo dziękuję… — powtarzał tępo, przeciskając się wraz z człowieczkiem przez wąski przedpokój. Wypadałoby mu coś dać, ale skąd drobne… — Ogromnie dziękuję i do widzenia!… — zawołał do pleców kusej marynarki, z furią odpychając nogą Kalama, który za wszelką cenę chciał polizać cementową podłogę na klatce schodowej. Potem Malanow zamknął drzwi i przez chwilę stał nieruchomo w półmroku. Umysł miał jakby trochę zmącony. — Dziwne… — powiedział głośno i wrócił do kuchni. Kalam już się kręcił wokół kartonu. Malanow otworzył pudło i zobaczył szyjki butelek, torebki, paczuszki, puszki konserw. Na stole leżała kopia kwitu. Tak. Kalka była solidnie zużyta, ale charakter pisma całkiem wyraźny. Ulica Bohaterów… hm… Wszystko się zgadza. Zamawiający: I. Malanowa. Ładna historia! Spojrzał na sumę. Nie do pojęcia! Odwrócił kwit. Po drugiej stronie nie było nic ciekawego. Z wyjątkiem przyschniętego, zgniecionego komara. Czy ta Irka ostatecznie zwariowała, czy co? Mamy pięćset rubli długów… Chwileczkę… A może ona coś wspominała przed wyjazdem? Zaczął sobie przypominać dzień wyjazdu, otwarte walizki, porozrzucane wszędzie stosy ubrań, półnaga Irka walczy z żelazkiem… Nie zapominaj o karmieniu Kalama, przynoś mu trawę, wiesz którą, taką ostrą… pamiętaj, zapłać za mieszkanie… jeśli zadzwoni szef, podaj mój adres. To chyba wszystko. Zdaje się, że mówiła coś jeszcze, ale wtedy przybiegł Bobek ze swoim karabinem maszynowym… Aha! Żeby odnieść bieliznę do prania… Ni cholery nie rozumiem. Malanow lękliwie wyjął z kartonu butelkę. Koniak. Piętnaście rubli, jak w mordę strzelił! Co to wszystko znaczy, a może to dzisiaj moje urodziny czy co? Kiedy właściwie Irka wyjechała? Czwartek, środa, wtorek… Zaczął zaginać palce. Dzisiaj mija dziesięć dni od jej wyjazdu. To znaczy, że musiała złożyć zamówienie jeszcze wcześniej. Znowu od kogoś pożyczyła forsę i zamówiła. Niespodzianka. Pięćset rubli długów, a jej niespodzianki w głowie!… Tylko jedno było jasne — do sklepu można nie chodzić. Cała reszta wyglądała niezwykle mglisto. Urodziny? Nie. Rocznica ślubu? Chyba też nie. Na pewno nie. Urodziny Bobka? Zawsze wypadały w zimie… Przeliczył szyjki. Dziesięć sztuk jak w aptece. Na co ona liczyła? Ja tego przez rok nie wypiję. Wieczerowski też prawie nie pije, a Walki Weingartena Irka nie lubi… Kalam zamiauczał strasznym głosem. Coś tam wywęszył w tym pudle… 2…łososia w sosie własnym i kawał szynki z dołożoną zielonkawą piętką. Potem zabrał się do zmywania naczyń. Było absolutnie jasne, że wobec tych wspaniałości w lodówce brud w kuchni wygląda szczególnie fatalnie. W tym czasie telefon dzwonił dwukrotnie, ale Malanow tylko zaciskał zęby. Nie odbiorę i już. Niech się powieszą razem ze swoimi zajezdniami i garażami. Niestety, patelnię również trzeba będzie umyć, to nieuniknione. Patelnia posłuży teraz do znacznie wyższych celów niż jakaś tam jajecznica… No bo na czym polega istota rzeczy? Jeśli całka istotnie równa się zeru, to po prawej strome zostaje tylko pierwsza i druga pochodna… Sens fizyczny nie jest dla mnie zupełnie jasny, ale tak czy owak te bąble wyglądają bardzo interesująco. A co? Właśnie tak je nazwę, bąble. Nie, źle, lepiej „kawerny”. Kawerny Malanowa. M-kawerny. Hm… Ustawił na półkach umyte naczynia i zajrzał do miski Kalama. Jeszcze za gorące, paruje. Biedny Kalam. Przyjdzie mu jeszcze chwilę pocierpieć. Przyjdzie Kalamowi jeszcze trochę pocierpieć, póki nie ostygnie… Wycierał właśnie ręce, kiedy go znowu olśniło, zupełnie jak wczoraj. I tak jak wczoraj w pierwszej chwili nawet nie uwierzył. — Poczekajcie, poczekajcie — mamrotał gorączkowo, a nogi już go niosły przez korytarz, po chłodnym przywierającym do stóp linoleum, w gęsty żółty upał, do biurka, do wiecznego pióra… Do diabła, gdzie ono się podziało? Skończył się atrament. Gdzieś tu leżał ołówek… A jednocześnie na drugim, a właściwie na pierwszym, najważniejszym planie: funkcja Hartwiga… z prawej strony nie zostaje nic… Kawerny, okazuje się, są symetryczne względem osi… A całka wcale się nie zeruje! To znaczy do takiego stopnia nie jest zerem ta moja całka, że otrzymujemy wielkość w istotny sposób dodatnią… Niebywałe! Jak mogłem tego od razu nie zauważyć? Nie martw się, Malanow, nie ty jeden nie zauważyłeś. Członek Akademii też nie zauważył… W żółtej, lekko zakrzywionej przestrzeni powoli obracały się, jak gigantyczne bąble, kawerny symetryczne względem osi, materia opływała je, próbowała przeniknąć w głąb, nie mogła, na granicy osiągała prawie niewyobrażalną gęstość i kawerny zaczynały świecić… Jeden Bóg wie, co się tam wyprawiało… Nie szkodzi, to się wyjaśni później… Wyjaśnimy zagadkę włóknistej struktury — to po pierwsze. Łuki Rogozińskiego — to po drugie! A potem mgławice planetarne. Co to było według waszej teorii, aniołeczki moje? Rozszerzające się, zrzucone powłoki? Macie swoje powłoki! Wszystko dokładnie na odwrót! Znowu zabrzęczał przeklęty telefon. Malanow zaryczał z wściekłości nie przestając pisać. Wyłączyć go do wszystkich diabłów. Z boku powinna być taka dźwigienka… Rzucił się na tapczan i zerwał słuchawkę. — Słucham! — Dimka? — Tak… Kto mówi? — Nie poznajesz, draniu? — to był Weingarten. — A to ty, Walka… Czego chcesz? Weingarten chwilę milczał. — Dlaczego nie odbierasz telefonów? — zapytał. — Pracuję — odpowiedział Malanow wściekle. Był bardzo niemiły. Chciał natychmiast wrócić do biurka i zobaczyć, co będzie dalej z tymi kawernami. — Pracujesz… — Weingarten zasapał. — Budujesz sobie cokół pod pomnik… — A ty czego? Chciałeś wpaść do mnie? — Wpaść? Nie, nie żeby tak zaraz wpadać… Malanow rozwścieczył się ostatecznie. — Więc czego ty chcesz w końcu? — Słuchaj no, stary… A nad czym ty teraz siedzisz? — Pracuję! Słyszałeś?! — Nie o to… Chciałem cię zapytać — nad czym teraz pracujesz? Malanow osłupiał. Znał Walkę Weingartena dwadzieścia pięć lat i nigdy w życiu Weingarten nie interesował się pracą Malanowa, od swojego przyjścia na świat Weingarten interesował się wyłącznie Weingartenem oraz jeszcze dwoma tajemniczymi przedmiotami — dwudziestokopiejkówką z 1934 roku i tak zwaną „konsulską półrublówką”, która właściwie nie była żadną półrublówką, tylko jakimś tam niezwykłym znaczkiem pocztowym… Nie ma co robić, bydlak, pomyślał Malanow. Gaduła… Może mu chata potrzebna, że się tak kryguje? I w tym momencie przypomniał sobie Awerczenkę. — Nad czym pracuję? — zapytał z jadowitą satysfakcją. — Proszę cię bardzo, mogę opowiedzieć ci ze szczegółami. Dla ciebie jako dla biologa będzie to wyjątkowo interesujące. Wczoraj rano ruszyłem wreszcie z martwego punktu. Okazuje się, że przy najbardziej ogólnych założeniach dotyczących potencjalnej funkcji, moje równania ruchu poza całką energii i całkami pędu mają jeszcze jedną całkę, a więc coś w rodzaju uogólnienia ograniczonego zagadnienia trzech ciał. Jeśli równania ruchu zapisać w formie wektorowej i zastosować przekształcenie Hartwiga, to całkowanie objętości można przeprowadzić do końca i cały problem sprowadza się do równań całkowo-różniczkowych typu Kołmogorowa-Fellera… Ku jego. ogromnemu zdumieniu Weingarten nie przerwał. Przez moment Malanowowi wydawało się nawet, że połączenie zostało przerwane. — Słuchasz mnie? — zapytał. — Tak, tak, słucham bardzo uważnie. — A może mnie nawet rozumiesz? — Powoli sobie przyswajam — rześko powiedział Weingarten i w tym momencie Malanow po raz pierwszy pomyślał, jaki on ma dziwny głos. Nawet się wystraszył. — Walka, czy coś się stało? — Gdzie? — zapytał Weingarten, znowu po maleńkiej przerwie. — Gdzie!… z tobą oczywiście! Przecież słyszę, że jesteś jakiś nie taki… Ty co, nie możesz swobodnie mówić? — Ale gdzie tam, stary. Nie ma sprawy. Dobra. Upał mnie zmęczył. Znasz kawał o dwóch kogutach? — Nie znam. No? Weingarten opowiedział kawał o dwóch kogutach — bardzo głupi, ale dosyć śmieszny. Jakiś taki kawał zupełnie nie w stylu Weingartena. Malanow oczywiście słuchał i w odpowiednim momencie zachichotał, ale niejasne wrażenie, że z Weingartenem nie wszystko jest porządku, ten kawał tylko umocnił. Pewnie znowu pokłócił się ze Świetlaną, pomyślał niepewnie. Znowu mu uszkodzili ektodermę. I wtedy Weingarten zapytał: — Słuchaj, Dimka… Sniegowoj — to nazwisko nic ci nie mówi? — Sniegowoj? Arnold Pawłowicz? Mam takiego sąsiada, mieszka naprzeciwko, na tym samym piętrze… A bo co? Weingarten przez jakiś czas milczał. Nawet sapać przestał. W słuchawce słychać było tylko ciche pobrzękiwanie — na pewno podrzucał w dłoni kolekcję swoich dziesięciokopiejkówek. Wreszcie powiedział: — A co on robi, ten twój Sniegowoj? — Zdaje się, że jest fizykiem. Pracuje w jakimś ogromnie tajnym instytucie. Ściśle tajnym. A ty skąd go znasz? — A ja go w ogóle nie znam — z niepojętą irytacją odparł Weingarten i w tym momencie zadźwięczał dzwonek do drzwi. — Mówiłem, że z łańcucha się pourywali! — powiedział Malanow. — Poczekaj chwilkę, Walka. Ktoś się dobija do drzwi. Weingarten coś powiedział albo, zdaje się, nawet krzyknął, ale Malanow rzucił słuchawkę na tapczan i wybiegł do przedpokoju. Kalam oczywiście zaplątał mu się pod nogami i omal go nie wywrócił. Otworzywszy drzwi, natychmiast zrobił krok do tyłu. W progu stała dziewczyna w białym bezrękawniku mini, bardzo opalona, z wypłowiałymi na słońcu krótkimi włosami. Śliczna. Nieznajoma. (Malanow natychmiast uprzytomnił sobie, że jest w samych kąpielówkach, a brzuch mu błyszczy od potu). U jej stóp stała walizka, a biały prochowiec przerzuciła przez lewą rękę. — Dymitr Aleksiejewicz? — zapytała nieśmiało. — Ta-ak… — powiedział Malanow. Krewna? Kuzynka Zina z Omska? — Zechce mi pan wybaczyć… Pewnie zjawiłam się nie w porę… Tu jest list. Wyciągnęła rękę z kopertą. Malanow w milczeniu wziął tę kopertę i wyciągnął z niej kartkę papieru. Najgorsze uczucia wobec wszystkich krewnych na świecie, a szczególnie wobec tej Ziny… czy może Zoi? posępnie kipiały w jego duszy. Zresztą to, jak się okazało, wcale nie była odległa Zina. Irka wielkimi literami, najwyraźniej w pośpiechu, pisała krzywymi linijkami: „Dimka! To jest Lidka Ponomariowa, moja najlepsza szkolna przyjaciółka. Opow. ci o niej. Bądź dla niej miły, przyjechała nie na długo. Zachowuj się grzecznie. U nas wszystko w porz. Lidka opowie. Całuję I.”. Malanow wydał z siebie niedosłyszalny dla świata jęk, zamknął i otworzył oczy. Jednakże jego wargi automatycznie rozciągały się w przyjacielskim uśmiechu. — Bardzo mi miło… — oznajmił życzliwie, nonszalanckim tonem. — Proszę, niech pani wejdzie… Przepraszam za mój strój. Upał! Jednakże widocznie nie wszystko było w porządku z jego gościnnością, ponieważ na twarzy ślicznej Lidy pojawiło się zmieszanie i nie wiadomo dlaczego spojrzała na puste, zalane słońcem schody, jakby nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy na pewno trafiła pod właściwy adres. — Może wezmę walizkę… — spiesznie powiedział Malanow. -Proszę do środka, niech się pani nie krępuje… Prochowiec powiesimy tutaj… To jest nasz większy pokój, ja tu pracuję, a tu dziecinny… Będzie pani w nim wygodnie… Pewnie chce pani wziąć prysznic? W tym momencie z tapczanu dobiegło antypatyczne kwakanie. — Pardon! — zawołał Malanow. — Niech się pani rozgości, ja zaraz… Złapał słuchawkę i usłyszał, jak Weingarten monotonnie, jakimś nieswoim głosem, powtarza: — Dimka… Dimka… Odezwij się, Dimka… — Halo! — powiedział Malanow. — Słuchaj, Walka… — Dimka! — wrzasnął Weingarten. — To ty? Malanow aż się przeraził. — Czego się wydzierasz? Nie gniewaj się, ale ktoś do mnie przyjechał… Później do ciebie zadzwonię. — Kto? Kto do ciebie przyjechał? — strasznym głosem zapytał Weingarten. Malanow poczuł, że robi mu się zimno. Walka oszalał. Co za pechowy dzień… — Walka — powiedział bardzo spokojnie. — Co z tobą? Po prostu jakaś dziewczyna przyjechała. Przyjaciółka Irki… — S-sukinsyn! — powiedział nagle Weingarten i odłożył słuchawkę… Rozdział 2 3…zmieniła swój minibezrękawnik na minispódniczkę i minibluzeczkę. Trzeba przyznać, że dziewczyna była w wysokim stopniu przebojowa — Malanow nabrał przekonania, że Lida pryncypialnie nie uznawała staników. Na diabła jej staniki, wszystko miała w pierwszorzędnym gatunku bez żadnych staników. O „kawernach Malanowa” jakoś zupełnie zapomniał. Zresztą wszystko przebiegało bardzo przyzwoicie, jak w najlepszych domach. Siedzieli, plotkowali, pili herbatę, pocili się. On już był Dimą, ona dla niego Lidką. Po trzeciej szklance Dima opowiedział kawał o dwóch kogutach — akurat okazał się a propos — a Lidka śmiała się do łez i machała gołą ręką. Malanow przypomniał sobie (w związku z kogutami), że trzeba zadzwonić do Weingartena, ale nie zadzwonił, a zamiast tego powiedział do Lidki: — Cudownie się pani opaliła! — A pan jest biały jak robak — powiedziała Lidka. — Praca, wciąż praca! Harówka! — A u nas na obozie… I Lidka szczegółowo, ale bardzo uroczo opowiedziała, jak wygląda na ich obozie problem opalania się. Małanow zrewanżował się opowieścią, jak koledzy pracują przy Wielkiej Antenie. Co to takiego Wielka Antena? Proszę bardzo. Opowiedział, co to takiego Wielka Antena i po co ona komu. Lidka wyciągnęła swoje długie nogi, skrzyżowała je i położyła na krzesełku Bobka. Nogi były gładkie jak lustro. Malanow miał nawet wrażenie, że w tych nogach coś się odbija. Żeby otrzeźwieć, wstał i zdjął z kuchenki kipiący czajnik. Przy tej okazji sparzył sobie palce i niejasno przypomniał sobie historię pewnego mnicha, który wsadził kończynę w ogień, czy też we wrzątek, żeby przepędzić pokusę powstałą na skutek bezpośredniej bliskości pięknej kobiety — taki to był zacięty facet. — Może jeszcze szklaneczkę? — zapytał. Lidka nie odpowiedziała, więc Malanow odwrócił głowę. Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi, jasnymi oczami i na jej lśniącej od opalenizny twarzy malowało się całkowicie zaskakujące uczucie — ni to zmieszania, ni to przerażenia — aż usta otworzyła. — Herbaty? — niepewnie zapytał Malanow, chybocząc czajnikiem. Lidka drgnęła, szybciutko zamrugała powiekami i przesunęła dłonią po czole. — Słucham? — Pytam, czy nalać pani jeszcze herbaty? — Nie, dziękuję… — roześmiała się jak gdyby nigdy nic. — Obawiam się, że pęknę. Muszę dbać o figurę. — Oczywiście! — oświadczył Malanow ze wzmożoną galanterią. — O taką figurę koniecznie należy dbać. Być może nawet warto ją ubezpieczyć… Lidka uśmiechnęła się na sekundę, odwróciła głowę i przez ramię spojrzała na podwórze. Szyję miała długą, gładką, może tylko troszkę zbyt chudą. W Malanowie zrodziło się podejrzenie, że jest to szyja stworzona do pocałunków. Podobnie jak ramiona. Nie mówiąc już o reszcie. Kirke, pomyślał. Zresztą, od razu dodał, ja kocham swoją Irkę i nie zdradzę jej nigdy w życiu. — To bardzo dziwne — powiedziała Kirke. — Mam uczucie, jakbym to wszystko już kiedyś widziała — i tę kuchnię, i to podwórze… tylko że na podwórzu rosło wielkie drzewo… Czy panu zdarzyło się kiedyś coś podobnego? — Oczywiście — odparł Malanow. — Moim zdaniem to się wszystkim zdarza. Gdzieś czytałem, że to się nazywa fałszywa pamięć… — Możliwe — powiedziała Lidka z powątpiewaniem. Malanow, starając się nie siorbać, ostrożnie popijał herbatę. W niewymuszonej pogawędce pojawiła się jakaś niezręczność. Jakby coś zabuksowało. — A może myśmy się już gdzieś widzieli? — zapytała nagle Lidka. — Gdzie? Zapamiętałbym panią. — Może przypadkowo… gdzieś na ulicy… na potańcówce. — Jakie tam potańcówki? — zdumiał się Malanow. — Już zapomniałem, jak to wygląda. Zapadła cisza, i to taka, że Malanowowi palce u nóg ścierpły ze zdenerwowania. To był ten wyjątkowo obrzydliwy stan ducha, kiedy nie wiadomo, gdzie oczy podziać, a w głowie jak kamienie w beczce przewalają się kretyńskie zdania mające dać początek błyskotliwej konwersacji: „A nasz Kalam siada na sedesie…”. Albo: „W tym roku w ogóle nie ma w sklepach pomidorów…”. Albo: „Może jeszcze szklaneczkę herbaty?”. Albo powiedzmy: „No i jak się pani podoba nasze przepiękne miasto?”. Malanow zaindagował nieznośnie fałszywym głosem: — Jak pani zamierza spędzić czas w naszym przepięknym mieście? Lidka nie odpowiedziała. W milczeniu wytrzeszczyła na niego swoje okrągłe, jakby niepomiernie zdziwione oczy. Potem spuściła powieki, zmarszczyła czoło. Zagryzła wargę. Malanow zawsze uważał się za fatalnego psychologa, z zasady nie orientował się w uczuciach otaczających go ludzi. Ale teraz z absolutną jasnością zrozumiał, że odpowiedź na jego nieskomplikowane pytanie absolutnie przekracza możliwości ślicznej Lidki. — Słucham? — wymamrotała wreszcie. — N-no oczywiście… Jakże inaczej! — nagle jakby sobie przypomniała. — Oczywiście Ermitaż… impresjoniści… Newski… A w ogóle to nigdy nie widziałam białych nocy… — Turystyczny plan minimum — powiedział Malanow pośpiesznie, żeby jej pomóc. Nie mógł patrzeć, jak człowiek zmusza się do kłamstwa. — Jednak naleję pani herbaty… — zaproponował. I znowu Lidka roześmiała się jak gdyby nigdy nic. — Dima — powiedziała uroczo odymając wargi. — Czemu pan mi dokucza tą swoją herbatą? Jeśli chce pan wiedzieć, ja nigdy nie pijam herbaty… A jeszcze w taki upał! — Może kawę? — zaproponował z gotowością Malanow. Lidka kategorycznie zaprotestowała przeciwko kawie. W upały, a jeszcze do tego na noc, w żadnym wypadku nie należy pić kawy. Malanow opowiedział jej, że na Kubie ratują się wyłącznie kawą, a tam są przecież upały po prostu tropikalne. Wyjaśnił jej, jakie jest działanie kofeiny na wegetatywny system nerwowy. Przy okazji opowiedział, że na Kubie spod minispódniczki powinny wyglądać majteczki, a jeśli… 4…następnie nalał jeszcze po kieliszku. Powstała propozycja, żeby wypić na ty. Bez pocałunków. Jakie mogą być pocałunki w kulturalnym towarzystwie? Najważniejsze — to duchowe pokrewieństwo. Wypili na ty, porozmawiali o duchowym pokrewieństwie, o nowych metodach w położnictwie, jak również o różnicach między męstwem, śmiałością i odwagą. Riesling skończył się. Malanow wystawił pustą butelkę na balkon i poszedł do barku po cabernet. Zapadła decyzja, żeby cabernet pić z ulubionych kieliszków Irki, z dymnego szkła, które uprzednio należało napełnić lodem. Jako akompaniament rozmowy o kobiecości, która rozpoczęła się pod wpływem rozmowy o męstwie, lodowate czerwone wino pasowało po prostu znakomicie. Ciekawe, jaki osioł ustalił, że czerwonego wina nie należy oziębiać. Przedyskutowali ten problem. Prawda, że lodowate czerwone wino jest po prostu wyśmienite? Tak, to nie ulega wątpliwości. Wypada też stwierdzić, że lodowate czerwone wino szczególnie przysparza urody dziewczynom, które je piją. Robią się w jakiś sposób podobne do wiedźm? Konkretnie w jaki? W jakiś. Cudowne określenie — w jakiś sposób. W jakiś sposób przypomina pan świnię. Uwielbiam takie sformułowania. A propos wiedźm… Czym, twoim zdaniem, jest małżeństwo? Prawdziwe małżeństwo. Kulturalne. Małżeństwo — to pakt. Malanow ponownie napełnił kielichy i rozwinął tę myśl. Pod tym względem, że mąż i żona to przede wszystkim przyjaciele, dla których najważniejsza jest ich przyjaźń. Pakt o przyjaźni, rozumiesz?… Żeby jego argumenty były bardziej przekonywające, trzymał Lidkę za gołe kolano. Weź na przykład Irkę i mnie. Znasz przecież Irkę… Ktoś zadzwonił do drzwi. — Kogo tam jeszcze diabli niosą? — zdziwił się Malanow, patrząc na zegarek. — Zdaje mi się, że nikogo w domu nie brakuje. Dochodziła dziesiąta. Powtarzając: „Mam wrażenie, że w domu nikogo nie brakuje…” poszedł, żeby otworzyć, i w przedpokoju oczywiście nadepnął na Kalama. Kalam wrzasnął. — Żeby cię diabli wzięli, przeklęty bydlaku! — powiedział Malanow do kota i otworzył drzwi. Okazało się, że to raczył przybyć sąsiad, ściśle tajny Arnold Pawłowicz. — Nie za późno? — zahuczał gdzieś spod sufitu. Chłop wielki jak góra. Siwowłosy szat. — Arnold Pawłowicz! — zawołał Malanow z entuzjazmem. — Jakie może być „za późno” między przyjaciółmi? Pr-oszę! Śniegowej nawet się przez moment zawahał na widok tego entuzjazmu, ale Malanow złapał go za rękaw i wciągnął do przedpokoju. — Świetnie się złożyło… — mówił ciągnąc Śniegowo ja na holu. — Pozna pan piękną kobietę! — obiecywał, sterując Śniegowojem do kuchni. Lidka, to jest Arnold Pawłowicz! — zawiadomił. — Ja zaraz, tylko przyniosę jeszcze jeden kieliszek. I butelkę… Mówiąc szczerze, w głowie mu już nieco szumiało. A nawet nie trochę, tylko zupełnie solidnie. Nie powinien więcej pić, znał siebie. Ale tak strasznie chciał, żeby wszystko było fajnie, wesoło, żeby wszyscy wszystkich kochali. Niech się polubią nawzajem, myślał z rozczuleniem, chwiejąc się przed otwartym barkiem i wlepiając oczy w żółtawy półmrok. Jemu jest przecież wszystko jedno, staremu kawalerowi. A ja mam swoją Irkę!… Pogroził palcem w przestrzeń i sięgnął do barku. Bogu dzięki, niczego nie potłukł. Ale kiedy przyniósł butelkę egri bikavera i czysty kieliszek, nastrój w kuchni nie spodobał mu się. Goście w milczeniu palili, nie patrząc na siebie. I nie wiadomo dlaczego ich twarze wydały się Malanowowi złowieszcze — złowieszczo piękna, wyzywająca twarz Lidki i złowieszczo bezwzględna, pokryta liszajem starych oparzeń twarz Sniegowoja. — Czemu umilkły dźwięki wesela? — rześko zapytał Malanow. -Wszystko na świecie to marność! Jedno tylko ma wartość na świecie — przyjaźń międzyludzka! Nie pamiętam, kto to powiedział… — otworzył butelkę. — Korzystajmy z tej przyjaźni… e… weselmy się… Wino popłynęło strumieniem również na stół. Śniegowoj podskoczył, ratując białe spodnie. Jednak był nienormalnie ogromny. W naszych czasach miniaturyzacji dla takich ludzi nie powinno być miejsca. Rozmyślając na ten temat Malanow jako tako uporał się z wytarciem stołu i Śniegowej znowu usiadł na taborecie. Taboret zaskrzypiał. Jak na razie radość międzyludzkiej przyjaźni wyrażała się w nieartykułowanych dźwiękach. Ech, te nieszczęsne inteligenckie zahamowania. Dwoje wspaniałych ludzi nie umie natychmiast, niezwłocznie, otworzyć swoich serc, zaprzyjaźnić się od pierwszego wejrzenia. Malanow wstał i trzymając kielich na wysokości uszu obszernie rozwinął ten temat na głos. Nie pomogło. Wypili. Też nie pomogło. Lidka ze znudzeniem patrzyła w okno. Sniegowoj pochylony obracał w swych ogromnych brązowych palcach kieliszek. Malanow po raz pierwszy zauważył, że Arnold Pawłowicz ręce ma także poparzone — do samych łokci, a nawet wyżej. To mu nasunęło pytanie: — No i kiedy pan teraz zniknie? Sniegowoj wzdrygnął się, spojrzał na Malanowa, a następnie wciągnął głowę w ramiona i zgarbił się. Malanowowi wydało się nawet, że zamierza wstać i wyjść, i wtedy dotarło do niego, że pytanie zabrzmiało, delikatnie mówiąc, dwuznacznie. — Sąsiedzie! — wrzasnął, wznosząc ręce ku sufitowi. — Boże, chciałem zupełnie co innego powiedzieć! Lidka! Czy ty rozumiesz, że przed tobą siedzi absolutnie tajemniczy i zagadkowy człowiek? Od czasu do czasu po prostu znika. Przychodzi, zostawia u nas klucz od mieszkania i rozpływa się w powietrzu! Nie ma go miesiąc, nie ma dwa miesiące. Nagle dzwonek do drzwi. Wrócił… -Malanow poczuł, że powiedział o wiele za dużo, że starczy, że najwyższy czas zboczyć z tematu. — W ogóle, sąsiedzie, świetnie pan wie, że bardzo pana lubię i zawsze chętnie widzę u siebie w domu. Więc nie może być nawet mowy o tym, żeby pan zniknął przed drugą w nocy… — No oczywiście, Dymitrze Aleksiejewiczu… — zahuczał Snie-gowoj i poklepał Malanowa po ramieniu. — Oczywiście, mój drogi, oczywiście… — A to jest Lidka — powiedział Malanow, wystawiając palec w stronę Lidki. — Najlepsza przyjaciółka szkolna mojej żony. Z Odessy. Śniegowej z widocznym wysiłkiem odwrócił się do Lidki i zapytał: — Na długo pani przyjechała do Leningradu? Coś odpowiedziała, nawet dosyć życzliwie, Śniegowej znowu o coś zapytał, zdaje się o białe noce… Słowem, w końcu jednak zaczęła się nawiązywać nić międzyludzkiej przyjaźni i Malanow mógł odetchnąć. Nie-e, chłopcy, jednak nie mogę pić. Ale wstyd! Papla nieszczęsna. Nie słysząc i nie rozumiejąc ani jednego słowa, patrzył na straszną, spaloną, piekielnym ogniem twarz Sniegowoja i gryzł się okropnie. Kiedy męka stała się nie do zniesienia, powolutku wstał i trzymając się ściany, dotarł do łazienki i tam się zamknął. Przez czas jakiś siedział w posępnej rozpaczy na brzegu wanny, następnie odkręcił zimną wodę na cały regulator i postękując wsadził głowę pod kran. Kiedy wrócił, świeży, z mokrym kołnierzykiem, Śniegowej z wysiłkiem opowiadał kawał o dwóch kogutach. Lidka śmiała się perliście z głową odrzuconą do tyłu, pokazując szyję stworzoną do pocałunków. Malanow stwierdził to z zadowoleniem, chociaż na ogół nie lubił ludzi doprowadzających uprzejmość do rangi sztuki. Zresztą luksus międzyludzkiej przyjaźni, jak i wszelki luksus, wymagał pewnych określonych kosztów. Poczekał, aż Lidka przestanie się śmiać, przejął opadający sztandar i wypuścił serię kawałów o tematyce astronomicznej, których nikt z obecnych nie mógł znać. Kiedy zapas się wyczerpał, Lidka zabawiła towarzystwo dowcipami plażowymi. Dowcipy były, mówiąc uczciwie, dosyć średnie, do tego Lidka nie umiała ich opowiadać, za to umiała się śmiać, a ząbki miała białe jak cukier. Następnie rozmowa jakoś zeszła na przewidywanie przyszłości. Lidka wyznała, że Cyganka przepowiedziała jej trzech mężów i bezdzietność. Co byśmy robili bez Cyganek? — wymamrotał Malanow i pochwalił się, że jemu osobiście Cyganka wywróżyła wielkie odkrycie z dziedziny oddziaływania gwiazd z dyfuzyjną materią w Galaktyce. Ponownie golnęli sobie po kielichu lodowatej „byczej krwi” i wtedy Sniegowoj nagle uraczył ich dziwną historią. Otóż kiedyś mu przepowiedziano, że umrze w wieku osiemdziesięciu trzech lat w Grenlandii. W Grenlandzkiej Republice Socjalistycznej… — niezwłocznie zadowcipkował Malanow, ale Sniegowoj spokojnie zaprzeczył: „Nie, po prostu w Grenlandii…”. W tę przepowiednię, on, Sniegowoj, wierzy fatalistycznie, i ta wiara irytuje wszystkich jego znajomych. Kiedyś — było to w czasie wojny, chociaż nie na froncie — jeden z jego znajomych, naturalnie na bani, czyli jak wtedy mówiono, na dużym cyku, tak się zirytował, że wyciągnął TT, przystawił lufę do głowy Sniegowoja, powiedział: „Zaraz to sprawdzimy!” i pociągnął za cyngiel… — I? — zapytała Lidka. — Trup na miejscu — oznajmił Malanow. — Pistolet się zaciął — powiedział Sniegowoj. — Dziwnych ma pan znajomych — powiedziała Lidka z przekąsem. Trafiła w dziesiątkę. W ogóle Arnold Pawłowicz opowiadał o sobie rzadko, za to smacznie. I jeśli sądzić według tych opowieści, to istotnie miał nader dziwnych znajomych. Czas jakiś Malanow gorąco dyskutował z Lidką, w jaki sposób Arnold Pawłowicz może trafić do Grenlandii. Malanow skłaniał się ku katastrofie samolotowej, Lidka upierała się przy wycieczce krajoznawczej. Sam Arnold Pawłowicz, rozciągając w uśmiechu liliowe wargi, milczał i palił papierosa za papierosem. Potem Malanow oprzytomniał i zamierzał znowu nalać do kieliszków, ale okazało się, że kolejna butelka znowu była pusta. Chciał pobiec po następną, jednakże Arnold Pawłowicz zatrzymał go. Musiał już iść, przecież wpadł tylko na chwilę. Lidka zaś, przeciwnie, gotowa była kontynuować. W ogóle była trzeźwa jak kryształ, tylko policzki jej nieco poróżowiały. — Nie, moi drodzy — powiedział Śniegowej. — Muszę już zmykać. — Wstał ciężko i zapełnił sobą całą kuchnię. — Idę, Dymitrze Aleksiejewiczu, może mnie pan odprowadzi do drzwi? Dobranoc pani. Cieszę się, że panią poznałem. Weszli do przedpokoju. Malanow uparcie starał się go namówić na jeszcze jedną butelkę, ale Śniegowej tylko kręcił siwogrzywą głową i mruczał odmownie. W drzwiach nagle głośno oznajmił: — No tak! Dobrze, że sobie przypomniałem! Przecież obiecałem panu książkę… Chodźmy, to ją panu dam… „Jaką znowu książkę?” — chciał zapytać Malanow, ale Sniegowoj przyłożył do warg gruby palec i pociągnął Malanowa do swojego mieszkania. Ten gruby palec na wargach tak wstrząsnął Malanowem, że poszedł za Sniegowojem jak dziecko. W milczeniu, ciągle jeszcze trzymając Malanowa za łokieć, Śniegowej namacał wolną ręką klucz w kieszeni i otworzył drzwi. W całym mieszkaniu było widno — światło paliło się w przedpokoju, w obu pokojach, w kuchni i nawet w łazience. Pachniało zastarzałym dymem z papierosów i potrójną wodą kolońską, a Malanowowi nagle przyszło do głowy, że w ciągu tych pięciu lat chyba jeszcze nigdy tu nie był. W pokoju, do którego Śniegowej go wprowadził, było czysto posprzątane i paliły się wszystkie światła — potrójny żyrandol pod sufitem, stojąca lampa w kącie przy wersalce i nawet mała lampka na stole. Na oparciu krzesła wisiał płaszcz ze srebrnymi dystynkcjami pułkownika z całą kolekcją baretek i odznaką laureata. Okazuje się, że nasz Arnold Pawłowicz jest ni mniej, ni więcej tylko pułkownikiem… Tak, tak! — Jaką książkę? — zapytał wreszcie Malanow. — Dowolną — powiedział niecierpliwie Śniegowoj. Niech pan weźmie chociażby tę i trzyma w ręku, żeby nie zapomnieć… I może jednak usiądziemy na chwilę. W kompletnym osłupieniu Malanow wziął ze stołu gruby tom, wsadził pod pachę i siadł pod lampą na wersalce. Arnold Pawłowicz usiadł obok i natychmiast zapalił. Na Malanowa nie patrzył. — A więc tak… — zahuczał. — A więc tak… Przede wszystkim, co to za kobieta? — Lidka? Przecież panu powiedziałem. Przyjaciółka żony. A bo co? — Pan ją dobrze zna? — N-nie… Dziś ją zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Przyjechała z listem… — Malanow zaciął się i zapytał ze zgrozą: — A czy pan myśli, że ona… Śniegowej przerwał mu: — Umówmy się, że to ja zadaję pytania. Czasu jest mało. Nad czym pan teraz pracuje? Malanow od razu przypomniał sobie Weingartena i znowu poczuł nieprzyjemny chłód. Odpowiedział z krzywym uśmieszkiem: — Jakoś dzisiaj dziwnie wszystkich interesuje moja praca… — A kogo jeszcze interesuje? — szybko zapytał Śniegowej. -Ją? Malanow potrząsnął głową. — Nie… Weingartena… To mój przyjaciel. — Weingarten… — Śniegowej zasępił się. — Weingarten… — Ależ skąd! — powiedział Malanow. — Znam go bardzo dobrze, razem chodziliśmy do szkoły i przyjaźnimy się jeszcze od tamtych czasów. — Nazwisko Gubar nic panu nie mówi? — Gubar? Nie… Ale co się stało? Śniegowej zdusił niedopałek w popielniczce i zapalił nowego papierosa. — Kto jeszcze pytał o pańską pracę? — Nikt więcej… — A więc nad czym pan pracuje? Malanowa nagle ogarnęła złość. Zawsze się złościł, kiedy go coś przerażało. — Niech pan posłucha — powiedział. — Ja nie rozumiem… — Ja również! — powiedział Śniegowej. — I bardzo chciałbym zrozumieć! Proszę odpowiadać! Chwileczkę. Pańska praca jest objęta tajemnicą państwową? — Jaka znowu u diabła tajemnica? — z rozdrażnieniem powiedział Malanow. — Zwyczajna astrofizyka i dynamika gwiezdna. Oddziaływanie gwiazd i materii dyfuzyjnej. Nie ma tu żadnej tajemnicy, po prostu nie lubię opowiadać o swojej pracy, dopóki jej nie zakończę. — Gwiazdy i materia dyfuzyjna… — wolno powtórzył Sniegowoj i wzruszył ramionami. — Gdzie rzeka, a gdzie las… Na pewno nie jest objęta tajemnicą? Nawet częściowo? — Nawet w najmniejszym stopniu! — I na pewno nie zna pan Gubara? — I Gubara też nie znam. Śniegowej w milczeniu dymił, ogromny, zgarbiony, straszny. Potem powiedział: — No cóż, jak nie, to nie. Na tym możemy skończyć naszą rozmowę. Przepraszam najgoręcej. — Ale ja wcale nie chcę jej kończyć — powiedział Malanow kłótliwie. — Jednak chciałbym zrozumieć… — Nie mam prawa — odparł Sniegowoj, jakby nożem uciął. Oczywiście Malanow nie dałby tak łatwo za wygraną. Ale nagle zauważył coś takiego, że z miejsca ugryzł się w język. Lewa kieszeń monstrualnej piżamy Sniegowoja była dziwnie wypchana, a z tej kieszeni wyraźnie i niedwuznacznie sterczała kolba pistoletu. Jakiegoś bardzo dużego pistoletu. Z gatunku gangsterskich koltów na filmach. I ten kolt jakoś z miejsca zniechęcił Malanowa do zadawania pytań. Błyskawicznie stało się dla niego jasne, że to wszystko nie jego interes i że nie on tu zadaje pytania. A Sniegowoj wstał i powiedział: — A więc proszę posłuchać. Ja jutro znowu… ROZDZIAŁ 3 5…poleżał chwilę na plecach, bez pośpiechu przychodząc do siebie. Pod oknem na całego grzmiały już przyczepy ciężarówek, a w mieszkaniu było cicho. Z wczorajszego dnia pozostał tylko lekki szum w głowie, metaliczny posmak w ustach i jakaś nieprzyjemna zadra w duszy czy też może w sercu, zresztą Bóg jeden wie gdzie. Zaczął medytować nad tą drzazgą, ale wtedy ostrożnie zadzwonił dzwonek u drzwi. A, to pewnie Pawłowicz z kluczami, domyślił się i pośpiesznie wyskoczył z łóżka. Idąc przez przedpokój, machinalnie zauważył, że kuchnia jest starannie posprzątana, a drzwi do pokoju Bobka zamknięte i od wewnątrz zasłonięte makatką. Lidka śpi. Wstała, zmyła naczynia, a potem znowu chrapnęła. Kiedy walczył z zamkiem, dzwonek znowu delikatnie zabrzęczał. — Zaraz, zaraz… — schrypniętym, zaspanym głosem powiedział Malanow. — Chwileczkę, Arnoldzie Pawłowiczu… Ale to wcale nie był Arnold Pawłowicz. Szurając podeszwami po gumowej wycieraczce, w progu stał absolutnie nie znany młody człowiek. W dżinsach, w czarnej koszuli z podwiniętymi rękawami i w olbrzymich ciemnych okularach. Malanow jeszcze zdążył zauważyć, że w głębi klatki schodowej majaczy dwóch identycznych, w przeciwsłonecznych okularach, ale natychmiast o nich zapomniał, ponieważ pierwszy powiedział nagle „Jestem z prokuratury” i pokazał Malanowowi jakąś legitymację. Otwartą. „Cała przyjemność po mojej stronie!” — przeleciało przez głowę Malanowa. Tego należało oczekiwać. Czuł się zdecydowanie nieswojo. Stał w kąpielówkach i tępo patrzył w otwartą legitymację. Widział zdjęcie, jakieś podpisy i pieczątki, ale jego zdezorganizowane zmysły zarejestrowały tylko jedno: „Ministerstwo Sprawiedliwości”. Wersalikami. — Tak… — wyszeptał. — Naturalnie. Proszę wejść. A o co chodzi? — Dzień dobry — powiedział młody człowiek nad wyraz grzecznie. — Dymitr Malanow to pan? — Tak. — Chciałem zadać kilka pytań, jeśli pan łaskaw. — Proszę bardzo, proszę… — powiedział Malanow. — Przepraszam za bałagan… dopiero co wstałem… Może lepiej pójdziemy do kuchni?… Chociaż nie, tam jest teraz słońce… Dobrze, niech będzie tutaj, zaraz posprzątam. Młody człowiek wszedł do dużego pokoju, taktownie stanął na środku, rozejrzał się bez skrępowania, a Malanow byle jak zebrał pościel, włożył koszulę, wciągnął dżinsy, dopadł okna, otworzył je i odsunął zasłony. — Proszę usiąść tu, w tym fotelu… A może będzie panu wygodniej za biurkiem? Co się właściwie stało? Ostrożnie, wymijając leżące na podłodze kartki papieru, młody człowiek podszedł do fotela, usiadł i położył na kolanach swoją papierową teczkę. — Poproszę dowód osobisty — powiedział. Malanow przekopał szufladę, znalazł dowód i okazał. — Kto tu jeszcze mieszka? — zapytał gość, studiując dowód. — Żona… syn… Tylko że teraz ich nie ma. Są w Odessie… na urlopie… u teściowej… Przybyły położył dowód na swojej teczce i zdjął ciemne okulary. Zwyczajny, nieco prostacki z wyglądu młody człowiek. Z żadnej tam prokuratury, już raczej subiekt sklepowy. Albo, powiedzmy, monter telewizyjny z zakładu naprawczego. — Pozwoli pan, że się przedstawię — powiedział. — Jestem Igor Pietrowicz Zykow, prokurator. — Bardzo mi miło — powiedział Malanow. W tym momencie przyszło mu do głowy, że przecież, do diabła, nie jest żadnym przestępcą kryminalnym, że przecież, do diabła, jest samodzielnym pracownikiem naukowym i ma tytuł kandydata nauk. A nie jakimś tam pętakiem, jeśli już o tym mowa. Założył nogę na nogę, usiadł wygodniej i powiedział sucho: — Słucham pana. Igor Pietrowicz uniósł oburącz swoją teczkę, także założył nogę na nogę, odłożył teczkę na kolano, zapytał: — Czy zna pan Arnolda Pawłowicza Sniegowoja? To pytanie nie zaskoczyło Malanowa. Nie wiadomo dlaczego, dla niego samego nie było jasne dlaczego — oczekiwał, że wypytywać go będą albo o Weingartena, albo o Arnolda Pawłowicza. Dlatego równie sucho odpowiedział: — Tak. Znam pułkownika Sniegowoja. — A skąd pan wie, że on jest pułkownikiem? — niezwłocznie zainteresował się Igor Pietrowicz. — No, jak by to panu wyjaśnić… — odparł wymijająco Malanow. — Bądź co bądź znamy się dosyć dawno… — Jak dawno? — N-no… myślę, że z pięć lat… od czasu, kiedy się tu sprowadziliśmy… — A w jakich okolicznościach zawarliście znajomość? Malanow zaczął sobie przypominać. Rzeczywiście, w jakich okolicznościach? Do diabła… Kiedy po raz pierwszy przyniósł klucz czy co?… Nie, wtedy już się znaliśmy… — Hm… — powiedział Malanow, zdjął nogę z nogi i podrapał się w kark. -Wie pan: nie pamiętani. Pamiętam tylko… Winda się zepsuła, a Irena — to moja żona — wracała ze sklepu z synem i z zakupami… Arnold Pawłowicz wziął od niej siatkę i dziecko… Żona zaprosiła go do nas… Zdaje się, że tego samego dnia wieczorem przyszedł… — Był w mundurze? — Nie — odpowiedział z przekonaniem Malanow. — Tak… A więc wtedy zaczęła się wasza przyjaźń? — No, może to przesada. Przychodzi czasami do nas… przynosi książki, od nas pożycza… czasami pijemy razem herbatę… a kiedy jedzie na delegację, zostawia u nas klucze… — Po co? — Jak to po co? — zdziwił się Malanow. — Mało co… A rzeczywiście — po co? Jakoś mi to nigdy nie przyszło do głowy. Zapewne tak, na wszelki wypadek… — Zapewne po prostu na wszelki wypadek — powiedział Malanow. — Na przykład, może jakiś krewny przyjechać… albo coś w tym rodzaju… — Ktoś przyjeżdżał? — Ależ nie… Jeśli dobrze pamiętam — nie przyjeżdżał. W każdym razie przy mnie. Być może żona coś będzie wiedziała na ten temat… Igor Pietrowicz z zadumą pokiwał głową i następnie zapytał: — A czy kiedykolwiek rozmawiał z nim pan o nauce, o pracy? Znowu o pracy. — O czyjej pracy? — ponuro zapytał Malanow. — Oczywiście, o jego. Przecież on, zdaje się, był fizykiem? — Nie mam pojęcia. Chyba raczej już konstruktorem rakiet. Jeszcze nie zakończył zdania, kiedy mu mróz przeszedł po skórze. Jak to był? Dlaczego był? Nie przyniósł klucza… O Boże, co się tam stało? Był już gotów wrzasnąć na całe gardło: „W jakim to sensie był?”, ale w tym momencie Igor Pietrowicz kompletnie zbił go z pantałyku. Błyskawicznym gestem florecisty wyrzucił dłoń w kierunku Malanowa i sprzed nosa porwał mu jakiś brudnopis. — A to skąd u pana? — zapytał ostro i jego spokojna twarz nagle drapieżnie schudła. — Skąd to pan ma? — Przep… przepraszam — powiedział Malanow wstając. — Niech pan siedzi! — krzyknął Igor Pietrowicz. Jego niebieskie oczka biegały po twarzy Malanowa. — Jak te dane trafiły do pana na biurko? — Jakie dane? — wyszeptał Malanow. — Jakie dane, do cholery? — zaryczał. — To są moje obliczenia! — To nie są pańskie obliczenia — zimno zaprzeczył Igor Pietrowicz, również podnosząc głos. -Ten wykres, na przykład — skąd go pan ma? Pokazał z daleka kartkę i postukał paznokciem po krzywej gęstości. — Z głowy! — powiedział z furią Malanow. — Z tej właśnie! — uderzył się pięścią w ciemię. -To jest zależność gęstości od odległości gwiazdy! — To jest krzywa wzrostu przestępczości w naszym rejonie w ciągu ostatniego kwartału! — stwierdził Igor Pietrowicz. Malanow oniemiał. A Igor Pietrowicz, pogardliwie wydymając wargi, kontynuował: — Nawet skopiować przyzwoicie pan nie potrafił… Przecież ona biegnie nie tak, tylko tak… — Z tymi słowy Igor Pietrowicz wziął ołówek Malanowa, zerwał się na nogi, położył kartkę na biurku i zaczął, mocno przyciskając ołówek, rysować nad krzywą gęstości jakąś łamaną linię, pomrukując przy tym: — O tak… A tutaj nie tak, tylko tak… — zakończył, złamał grafit, odrzucił ołówek, z powrotem usiadł, spojrzał na Malanowa z litością i powiedział: — Ech, Malanow, Malanow, rutynowany przestępca, człowiek z takimi kwalifikacjami, a postępuje jak niedoświadczony frajer… Skamieniały Malanow przeniósł wzrok z wykresu na twarz Igora Pietrowicza i z powrotem na wykres. To się w ogóle nie mieściło w głowie. Nie mieściło się do takiego stopnia, że nie miały sensu ani słowa, ani krzyk, ani milczenie. I jeśli już patrzeć prawdzie w oczy do końca, w tej sytuacji należało się po prostu obudzić. — No, a pańska żona jest w dobrych stosunkach ze Sniegowojem? — zapytał Igor Pietrowicz poprzednim, tak uprzejmym, że aż bezbarwnym głosem. — W dobrych… — odparł tępo Malanow. — Jest z nim na „ty”? — Niech pan posłucha — powiedział Malanow. — Zniszczył mi pan wykres. Co to ma w końcu znaczyć? — Jaki wykres? — zdziwił się Igor Pietrowicz. — Ten, co tu leży… — Ach ten! To nieistotne. Śniegowej przychodzi tu w czasie pana nieobecności? — Nieistotne — powtórzył za nim Malanow. — Wie pan, może to dla pana jest nieistotne — powiedział, spiesznie zbierając z biurka papiery i byle jak wpychając je do szuflad. — Siedzi człowiek, haruje jak głupi, potem przychodzą tacy różni i mówią, że to nieistotne — mamrotał siedząc w kucki i zbierając z podłogi brudnopisy. Igor Pietrowicz obserwował go z idealną obojętnością, starannie wkręcając papieros w cygarniczkę. Kiedy Malanow, zły i spocony, sapiąc wrócił na swoje miejsce, Igor Pietrowicz zapytał uprzejmie: — Czy pozwoli pan, że zapalę? — Pozwolę — powiedział Malanow. — Tu jest popielniczka… I wie pan, proszę szybciej pytać o to, co pana interesuje. Ja mam pilną pracę. — To zależy tylko od pana — oświadczył Igor Pietrowicz, delikatnie wydmuchując dym kątem ust, żeby smuga ominęła Malanowa. A więc na przykład pytanie następujące: — Jak pan zwykle mówi o Śniegowoju — pułkownik, po nazwisku czy też Arnold Pawłowicz? — Czasem tak, a czasem inaczej — burknął Malanow. — Co panu za różnica, jak ja go nazywam? — Pułkownikiem też go pan nazywa? — Też. No i co z tego? — To bardzo dziwne — powiedział Igor Pietrowicz, ostrożnie strząsając popiół. — Bo widzi pan, Śniegowej został mianowany pułkownikiem dopiero przedwczoraj. To był cios. Malanow milczał, czując, jak jego twarz robi się purpurowa. — A więc skąd pan wiedział, że Śniegowej dostał awans na pułkownika? Malanow machnął ręką. — Dobrze już — powiedział. — Co tam…To tak, dla szpanu… Nie wiedziałem, że jest pułkownikiem… czy może tam podpułkownikiem. Po prostu byłem u niego wczoraj i zobaczyłem płaszcz z dystynkcjami… patrzę — pułkownik… — A kiedy był pan wczoraj u niego? — Wieczorem. Późno… Pożyczyłem od niego książkę…Tę właśnie… Niepotrzebnie się wygadał o książce. Igor Pietrowicz natychmiast zabrał się do książki i zaczął ją przeglądać, a Malanow spłynął zimnym potem, ponieważ nie miał pojęcia, co to za książka i o czym. — A w jakim to jest języku? — z roztargnieniem zapytał Igor Pietrowicz. — E… — wymamrotał, po raz drugi spływając zimnym potem, Malanow — po angielsku, jak należy przypuszczać… — Chyba raczej nie — powiedział Igor Pietrowicz wpatrzony w tekst. -To przecież cyrylica, a nie łaciński alfabet… O! To przecież rosyjski! Malanow spocił się po raz trzeci, ale Igor Pietrowicz odłożył książkę na miejsce, rozsiadł się w fotelu, wsadził na nos swoje czarne okulary i wlepił je w Malanowa. A Malanow nie odrywał oczu od Igora Pietrowicza, starając się nie mrugać i nie spoglądać w bok. W głowie kołatało mu, co następuje: ty sukinsynu, ty zawszony kapitanie Konkassor… nie powiem, gdzie są nasi… — Do kogo ja jestem podobny, pana zdaniem? — nagle zapytał Igor Pietrowicz. — Do ekspedienta! — palnął bez zastanowienia Malanow. — Źle — powiedział Igor Pietrowicz. — Niech pan spróbuje jeszcze raz. — Nie wiem… — wydukał Malanow. — Źle! Powiedziałbym — bardzo źle! Fatalnie. Dziwne ma pan wyobrażenie o naszych organach ścigania… Coś podobnego — ekspedient! — No więc do kogo? — zapytał tchórzliwie Malanow. Igor Pietrowicz dydaktycznie potrząsnął przed sobą okularami. — Do niewidzialnego człowieka! — oznajmił z naciskiem. Zamilkł. Zapadła dotykalna, jak z waty, cisza, nawet ciężarówki przestały wyć za oknem. Do Malanowa nie docierał żaden dźwięk i ponownie z udręką zapragnął się obudzić. I w tym momencie w tej ciszy zagrzmiał telefon. Malanow wzdrygnął się. Igor Pietrowicz, zdaje się, również. Dzwonek zagrzmiał powtórnie. Malanow oparł się o poręcze fotela, nieco uniósł ciało i pytająco spojrzał na Igora Pietrowicza. — Proszę — powiedział tamten. -To zapewne do pana. Malanow dotarł do tapczanu i podniósł słuchawkę. To był Weingarten. — Czołem, astrofagu — burknął. — Dlaczego nie dzwonisz, bydlaku? — Rozumiesz… nie miałem do tego głowy… — Z babą się zabawiasz? — T-tak… nie. Coś ty, jakie tam baby… — Ech, gdyby tak moja Swietka dostarczała mi swoje przyjaciółki! — powiedział Weingarten z zawiścią. — T-tak… — wybełkotał Malanow. Cały czas czuł na plecach spojrzenie kapitana Konkassora. — Słuchaj, Walka, później do ciebie zadzwonię… — A co tam u ciebie? — natychmiast zaniepokoił się Weingarten. — Nic takiego… potem ci opowiem. — Ta baba? — Nie. — Mężczyzna? — Aha… Weingarten ciężko sapał w słuchawkę. — Słuchaj — powiedział, zniżając głos. — Zaraz do ciebie przyjadę. Chcesz? — Nie! Tylko ciebie mi tu brakowało… Weingarten znowu zasapał. — Słuchaj! — powiedział. — Czy on jest rudy? Malanow mimo woli spojrzał na Igora Pietrowicza. Ku jego zdumieniu Igor Pietrowicz w ogóle na niego nie patrzył, tylko poruszając wargami czytał książkę Sniegowoja. — Ależ skąd, co za pomysł? Dobra, później do ciebie zadzwonię… — Zadzwoń koniecznie! — wrzasnął Weingarten. — Jak tylko on sobie pójdzie, zaraz zadzwoń! — Dobra — powiedział Malanow i odłożył słuchawkę. Następnie wrócił na swoje miejsce mruknąwszy „pardon…”. — Nie szkodzi, nie szkodzi — powiedział Igor Pietrowicz i odłożył książkę. — Ma pan rozległe zainteresowania, Dymitrze Alek-siejewiczu… — T-tak… nie narzekam… — wydusił z siebie Malanow. Do diabła, żeby tak choć przez sekundę zobaczyć, co to za książka. — Drogi panie — powiedział prosząco — może byśmy tak zakończyli, jeśli można? Już druga godzina. — Ależ rozumie się! — zawołał Igor Pietrowicz z gotowością. Z frasunkiem spojrzał na zegarek i wyciągnął z kieszeni notes. -A więc tak. Wczoraj wieczorem był pan u Sniegowoja? Zgadza się? — Tak. — Po tę książkę? — T-tak… — powiedział Malanow, zdecydowany nie wdawać się więcej w szczegóły. — O której? — Późno… około dwunastej… — Czy nie miał pan wrażenia, że Sniegowoj zamierza gdzieś wyjechać? — Owszem, miałem takie wrażenie. To znaczy, nie chodzi o wrażenia… Sniegowoj po prostu sam mi powiedział, że jutro rano wyjeżdża i przyniesie mi klucze… — Przyniósł? — Nie. Może zresztą dzwonił do drzwi, ale ja spałem, mogłem nie usłyszeć… Igor Pietrowicz szybko pisał, notes położył na teczce, która leżała na jego kolanie. Na Malanowa teraz w ogóle nie patrzył, nawet kiedy zadawał pytania. Spieszył się czy co? — A Sniegowoj powiedział panu, dokąd zamierza wyjechać? — Nie. On nigdy nie mówił, dokąd jedzie… — Ale pan się domyślał dokąd? — No, tak w ogóle, to się domyślałem… Na jakiś poligon albo coś w tym rodzaju… — On panu opowiadał o tym? — Jasne, że nie. Nigdy nie rozmawialiśmy o jego pracy. — Więc skąd pan się domyślał? Malanow wzruszył ramionami. Rzeczywiście, skąd? Takich rzeczy nie sposób wytłumaczyć… To jasne, że facet pracuje nad czymś niebywale tajnym, twarz poparzona, ręce… i zachowuje się odpowiednio… i to, że unika rozmów o swojej pracy… — Nie wiem — powiedział Malanow. — Zawsze tak przypuszczałem… Nie wiem. — Czy Śniegowej przedstawił kiedyś panu swoich przyjaciół? — Nie, nigdy. — A żonę? — A czy on jest żonaty? Zawsze zdawało mi się, że jest starym kawalerem albo… no, tym… wdowcem… — A dlaczego panu się tak zdawało? — Nie wiem — odparł gniewnie Malanow. — Intuicja. — A może żona panu o tym powiedziała? — Irka? A skąd ona mogła wiedzieć? — To właśnie chciałbym wyjaśnić. Zapadła cisza, obaj gapili się na siebie. — Nie rozumiem — powiedział Malanow. — Co pan chce wyjaśnić? — Skąd pana żona wiedziała, że Śniegowej jest nieżonaty. — E-e… A ona wiedziała o tym? Igor Pietrowicz nie odpowiedział. Przenikliwie patrzył na Ma-lanowa, a jego źrenice w dziwaczny sposób złowieszczo zwężały się i rozszerzały. Nerwy Malanowa były napięte do ostatecznych granic. Czuł, że jeszcze sekunda i zacznie walić pięściami w biurko, bryzgać śliną i w ogóle straci twarz. Po prostu już nie mógł dłużej. W całej tej gadaninie był jakiś złowieszczy podtekst, jakaś lepka pajęczyna i w tę pajęczynę co chwila próbowano wciągnąć Irkę… — No dobrze — powiedział nagle Igor Pietrowicz, zamykając notes… — A więc koniak trzyma pan tutaj… — pokazał palcem na barek. — A wódkę w lodówce. Co panu bardziej odpowiada? Panu osobiście. — Mnie? — Tak. Panu. Osobiście. — Koniak… — powiedział ochryple Malanow i przełknął ślinę. Gardło miał wyschnięte. — To znakomicie! — wesolutko oznajmił Igor Pietrowicz, lekko wstał i drobniutkimi kroczkami ruszył do barku. — Wszystko jest pod ręką… Ta-ak! — już gospodarował w barku. — Ach, ma pan nawet cytrynkę… troszkę zeschnięta, ale to nie szkodzi… Jakie kieliszki pan preferuje? Proponuję te, niebieściutkie… Malanow tępo patrzył, jak Igor Pietrowicz z nieopisaną wprawą stawia na biurku kieliszki, kroi cytrynę na cieniutkie plasterki, otwiera butelkę. — Wie pan — mówił — jeśli mam być szczery, pańska sprawa wygląda paskudnie. Oczywiście o wszystkim zadecyduje sąd, ale bądź co bądź pracuję już dziesięć lat i jakie takie doświadczenie posiadam. Przeważnie, wie pan, można przewidzieć, ile za co kto dostanie. No, kary śmierci niech się pan nie spodziewa, ale piętnaście lat, można powiedzieć, gwarantuję… — Precyzyjnie, nie uroniwszy ani kropli nalał koniak do kieliszków. — Rozumie się, zawsze mogą wyjść na jaw jakieś okoliczności łagodzące, ale chwilowo, mówiąc szczerze, takich nie widzę… Nie widzę, nie widzę, drogi panie! No… — podniósł kieliszek i zapraszająco skłonił głowę. Zdrewniałymi palcami Malanow ujął swój kieliszek. — W porządku… — powiedział nieswoim głosem. — Ale czy pomimo wszystko mógłby mi pan powiedzieć, co się stało? — Ależ oczywiście! — zawołał Igor Pietrowicz. Wypił, wrzucił do ust plasterek cytryny i energicznie pokiwał głową. — Oczywiście mogę. Teraz wszystko panu opowiem. Mam do tego pełne prawo. I opowiedział. Dzisiaj o ósmej rano po Śniegowoja przysłano samochód, który miał go zawieźć na lotnisko. Ku zdumieniu kierowcy Sniegowoj nie czekał na niego, jak zazwyczaj, w bramie. Kierowca odczekał pięć minut, a następnie pojechał windą na górę i zadzwonił do mieszkania. Nikt mu nie otworzył, chociaż dzwonek działał — kierowca znakomicie go słyszał. Wtedy zszedł na dół i z automatu na rogu zadzwonił i zameldował o zaistniałej sytuacji. Zaczęto telefonować do Sniegowoja, ale numer był bez przerwy zajęty. Tymczasem kierowca obszedł dom i stwierdził, że w mieszkaniu Sniegowoja otwarte są wszystkie trzy okna i chociaż słońce było już wysoko, pali się światło. Kierowca niezwłocznie zameldował tym przełożonym. W związku z powyższym wezwano kompetentne osoby, które natychmiast po przybyciu wyważyły drzwi i przystąpiły do przeszukania mieszkania Sniegowoja. Stwierdzono, że wszystkie lampy są zapalone, na łóżku w sypialni leży otwarta i spakowana walizka, a sam Śniegowej siedzi przy biurku w swoim gabinecie, trzymając w jednej ręce słuchawkę telefoniczną, a w drugiej pistolet systemu „Makarow”. Ustalono, że Sniegowoj zmarł w wyniku rany w lewej skroni spowodowanej wystrzałem z tegoż pistoletu. Śmierć nastąpiła błyskawicznie, między trzecią a czwartą nad ranem. — A co ja z tym mam wspólnego? — wychrypiał Malanow. W odpowiedzi Igor Pietrowicz szczegółowo wyjaśnił, jak wyglądała krzywa balistyczna i jak znaleziono kulę, która przebiła czaszkę na wylot i utkwiła w ścianie. — Ale ja, co ja mam z tym wspólnego? — pytał Malanow, żarliwie bijąc się w pierś. W tym momencie byli już po trzeciej kolejce. — Ale żałuje go pan, prawda, że pan go żałuje? — wypytywał Igor Pietrowicz. — Oczywiście, że żałuję… Fajny był chłop… Ale ja… Czego ode mnie chcecie? W życiu nie miałem w ręku pistoletu! Nawet jestem zwolniony ze służby wojskowej… z powodu wzroku… Igor Pietrowicz nie słuchał go. Opowiadał szczegółowo, jak śledztwo w wyjątkowo krótkim czasie wyjaśniło, że zmarły był mańkutem, a co bardzo dziwne, zastrzelił się trzymając pistolet w prawej ręce. — No tak, no tak! — potakiwał Malanow. — Arnold Pawłowicz rzeczywiście był mańkutem, mogę to potwierdzić… Ale ja przecież… spałem przez całą noc! A poza tym, po co miałbym go zabijać, niech pan sam pomyśli! — No, a kto w takim razie? Kto? — czule zapytał Igor Pietrowicz. — Skąd mogę wiedzieć? To pan powinien wiedzieć — kto. — Pan! — przymilnie słodkawym głosem Porfiria oświadczył Igor Pietrowicz, obserwując Malanowa jednym okiem poprzez szkło kieliszka. — To pan go zabił, mój drogi!… — Koszmar jakiś… — wymamrotał bezradnie Malanow. Miał ochotę zapłakać z rozpaczy. W tym momencie leciutki powiew przeleciał przez pokój, poruszył zaciągniętą zasłonę i rozwścieczone południowe słońce wpadło do środka i uderzyło Igora Pietrowicza prosto w twarz. Zmrużył oczy, zasłonił je rozcapierzoną dłonią, odsunął się w fotelu i spiesznie odstawił kieliszek na biurko. Coś się z nim stało. Zamrugał oczami, poczerwieniał, podbródek mu zadrżał. — Przepraszam… — wyszeptał zupełnie ludzkim tonem. — Przepraszam, Dymitrze Aleksiejewiczu… Być może pan… Jakoś tu… Umilkł, ponieważ w pokoju Bobka coś upadło i rozsypało się z przeciągłym trzaskiem. — Co to takiego? — zapytał Igor Pietrowicz czujnie. Z jego głosu znikły wszelkie ludzkie intonacje. — Tam… ktoś jest… — powiedział Malanow i nawet nie zdążył zrozumieć, co właściwie się stało z Igorem Pietrowiczem. Olśniła go zupełnie inna myśl. — Proszę pana! — krzyknął zrywając się na nogi. — Chodźmy! Tam jest przyjaciółka mojej żony! Ona potwierdzi! Przez całą noc nigdzie nie wychodziłem, spałem… Wpadając na siebie ruszyli do przedpokoju. — Ciekawe, ciekawe — przygadywał Igor Pietrowicz. — Przyjaciółka żony… Zobaczymy! — Ona potwierdzi… — mamrotał Malanow. — Zaraz pan zobaczy… Potwierdzi… Bez pukania wpadli do pokoju Bobka i stanęli. Pokój był sprzątnięty i pusty. Lidki nie było, pościeli na tapczanie nie było, walizki nie było. A pod oknem obok skorup glinianego dzbana (Chorezm, XI wiek) siedział Kalam — ogoniasta niewinność. — To ona? — zapytał Igor Pietrowicz, wskazując na Kalania.q — Nie — głupio odpowiedział Malanow. — To nasz kot, mamy go od dawna… Chwileczkę, a gdzie jest Lidka? — spojrzał na wieszak. Białego prochowca także nie było. — To znaczy, że ona wyszła? Igor Pietrowicz wzruszył ramionami. — Zapewne — powiedział. — Tutaj jej nie ma. Ciężkim krokiem Malanow podszedł do rozbitego dzbanka. — Bydlę! — powiedział i dał Kalamowi w ucho. Kalam odskoczył. Malanow przykucnął. W drobny mak. A taki był fajny dzbanek… — A czy ona nocowała u pana? — zapytał Igor Pietrowicz. — Tak — powiedział Malanow ponuro. — Kiedy pan ją widział po raz ostatni? Dzisiaj? Malanow pokręcił głową. — Wczoraj. To znaczy właściwie dzisiaj. W nocy. Dałem jej koc, prześcieradło… — zajrzał do szuflady z bielizną pościelową Bobka. — Wszystko tu leży. — Czy ta dziewczyna dawno mieszka u pana? — Wczoraj przyjechała. — A rzeczy zostawiła? — Nie widzę ich — powiedział Malanow. — Jej prochowca też nie ma. — Dziwne, prawda? — zapytał Igor Pietrowicz. Malanow w milczeniu tylko machnął ręką. — No i pies z nią — powiedział Igor Pietrowicz. — Z tymi babami tylko wieczne zawracanie głowy. Lepiej chodźmy wypić jeszcze po jednym… Nagle drzwi wejściowe otworzyły się i do przedpokoju… 6…drzwi windy, zahuczał silnik… Malanow został sam. Długo stał w pokoju Bobka wsparty ramieniem o futrynę, ogólnie rzecz biorąc nie myśląc o niczym. Nie wiadomo skąd pojawił się Kalam, nerwowo podrygując ogonem, wyminął Malanowa, pomaszerował na klatkę schodową i zaczął lizać cementową podłogę. — No dobrze — powiedział Malanow, odlepił się wreszcie od framugi i poszedł do dużego pokoju. W pokoju było nadymione, na biurku stały zapomniane trzy błękitne kieliszki — dwa puste i jeden nalany do połowy — słońce zawędrowało już na regały. — Zabrał ze sobą butelkę… — powiedział Malanow. — Niebywałe! Chwilę posiedział w fotelu, dopił swój koniak. Za oknem warczało i łomotało, przez otwarte drzwi dobiegał ze schodów krzyk dzieci i hałas windy. Śmierdziało kapustą. Malanow wreszcie wstał, pokonał przedpokój, uderzając ramieniem o futrynę, powłócząc nogami wyszedł na schody i stanął przed drzwiami Sniegowoja. Drzwi były opieczętowane, a na zatrzasku widniała wielka lakowa pieczęć. Ostrożnie dotknął jej końcami palców i gwałtownie cofnął rękę. Wszystko było prawdą. Wszystko, co się stało — stało się. Obywatel Związku Radzieckiego, Arnold Pawłowicz Sniegowoj, pułkownik, człowiek zagadkowy, opuścił ten padół. ROZDZIAŁ 4 7. Umył i odstawił na miejsce kieliszki, sprzątnął skorupy z podłogi w pokoju Bobka i nakarmił Kalania rybą. Potem wziął wysoką szklankę, z której Bobek pił mleko, wbił do niej trzy surowe jajka, nakruszył chleba, obficie posolił i popieprzył, wymieszał. Jeść mu się nie chciało, działał mechanicznie. Zjadł tę bryję, stojąc przed drzwiami balkonu i patrząc na zalane słońcem puste podwórze. Żeby przynajmniej jakieś drzewo posadzili. Choćby jedno. Jego myśli płynęły ospałym strumyczkiem, zresztą właściwie to nie były nawet myśli, tylko takie jakieś strzępy. Być może są to nowe metody prowadzenia śledztwa, myślał. Rewolucja naukowo-techniczna, i w ogóle. Bezpretensjonalność i presja na psychikę… Ale z tym koniakiem — to jednak niepojęta historia. Igor Pietrowicz Zykow… Czy może Zykin? On sam tak się przedstawił, a co było w legitymacji? Oszuści! — pomyślał nagle. Odegrali komedię za pół butelki koniaku… Ale jednak Śniegowej nie żyje, to jasne. Nie zobaczę już więcej Sniegowoja. Przyzwoity był z niego człowiek, tylko jakiś taki pozbawiony sensu. Jakby nie przystosowany… szczególnie wczoraj. A przecież dzwonił do kogoś… dzwonił do kogoś, coś chciał powiedzieć, wytłumaczyć… może ostrzec przed czymś. Malanow wzdrygnął się. Wstawił do zlewozmywaka szklankę — zarodek przyszłego stosu brudnych naczyń. Znakomicie ta Lidka wysprzątała kuchnię, wszystko aż lśni. A on mnie przed nią ostrzegał. Rzeczywiście, z tą Lidką to niepojęta sprawa… Malanow nagle pobiegł do przedpokoju, poszukał pod wieszakiem i znalazł list od Irki. Głupstwo. Wszystko się zgadza. Charakter pisma Irki i sposób jej pisania… A w ogóle, zastanówmy się — na jaką cholerę morderca będzie zmywać naczynia? 8…u Walki był zajęty. Malanow odłożył słuchawkę i wyciągnął się na tapczanie wtykając nos w szorstką narzutę. Z Walką przecież też coś nie jest w porządku. Histeria czy co. Jemu zresztą czasem się to zdarza. Pewnie pokłócił się ze Swietką albo z teściową… O coś mnie pytał, o coś bardzo dziwnego… Ech, Walka, chciałbym mieć twoje zmartwienia! Może rzeczywiście niech przyjedzie. On histeryzuje, ja histeryzuję, a nuż we dwójkę coś wymyślimy… Malanow znowu wykręcił numer i znowu było zajęte. Do diabła, jak bezsensownie tracę czas! Powinienem pracować, pracować, a tymczasem wdało się to paskudztwo. Nagłe ktoś zakasłał w przedpokoju za jego plecami. Malanowa jakby wicher zdmuchnął z tapczanu. Oczywiście zupełnie niepotrzebnie. Nikogo tam w przedpokoju nie było. W łazience również. Ani w ubikacji. Sprawdził zamek u drzwi, wrócił na tapczan i wtedy zauważył, że trzęsą mu się kolana. Do diabła, nerwy mnie zawodzą. A ten typ jeszcze mi wmawiał, że jest podobny do niewidzialnego człowieka. Glista w okularach, a nie żaden tam niewidzialny człowiek! Drań. Jeszcze raz wykręcił numer Walki, rzucił słuchawkę i zdecydowanymi ruchami zaczai wciągać skarpetki. Zadzwonię od Wieczerowskiego. Sam sobie winien, bez przerwy wisi na telefonie… Włożył czystą koszulę, sprawdził, czy ma w kieszeni klucz, zamknął za sobą drzwi i pobiegł schodami na górę. Na piątym piętrze, w niszy zsypu, czuliła się parka. Chłopak był w ciemnych okularach, ale Malanow znał tego smarkacza spod siedemnastego — kandydat na szeregowca bez cenzusu, drugi rok nigdzie nie może zdać, zresztą nawet się specjalnie nie wysila… Potem do samego siódmego piętra nie spotkał już nikogo. Ale cały czas miał przeczucie, że za sekundę na kogoś wpadnie. Złapią go za łokieć i powiedzą cicho: „Chwileczkę, obywatelu…”. Bogu dzięki, Filip był w domu. Jak zwykle wyglądał tak, jakby się właśnie wybierał do ambasady Niderlandów na przyjęcie z okazji przybycia Jej Królewskiej Mości i tylko czekał na samochód, który za pięć minut ma po niego przyjechać. Był w jakimś niebywałej urody kremowym garniturze, w niewyobrażalnych mokasynach i w krawacie. Ten krawat szczególnie wpędzał Malanowa w depresję. Nie mógł pojąć, jak można pracować w domu z krawatem na szyi. — Pracujesz? — zapytał Malanow. — Jak zwykle. — Ja tylko na chwilę. — Jasne — powiedział Wieczerowski. — Chcesz kawy? — Poczekaj — powiedział Malanow. — A zresztą daj. Poszli do kuchni. Malanow usiadł na swoim krześle, a Wieczerowski zaczął odprawiać nabożeństwo nad przyborami do parzenia kawy. — Zaparzę po wiedeńsku — powiedział, nie odwracając głowy. — Może być — zgodził się Malanow. — Masz śmietankę? Wieczerowski nie odpowiedział. Malanow patrzył, jak pod cienką kremową tkaniną energicznie pracują jego wystające łopatki. — Czy u ciebie był śledczy z prokuratury? — zapytał. Łopatki na moment znieruchomiały, a po chwili nad pochylonym ramieniem powoli zjawiła się odwrócona, długa, piegowata twarz z obwisłym nosem, rudymi brwiami uniesionymi wysoko nad górną krawędzią potężnej rogowej oprawy okularów. — Przepraszam… Jak powiedziałeś? — Powiedziałem: czy był u ciebie dzisiaj śledczy z prokuratury, czy nie? — Dlaczego akurat z prokuratury? — zainteresował się Wieczerowski. — Dlatego, że Śniegowej się zastrzelił — powiedział Malanow. — U mnie już byli. — Jaki Śniegowoj? — No, ten facet, który mieszka naprzeciwko mnie. Konstruktor rakiet. — A… Wieczerowski odwrócił się i jego łopatki znowu zaczęły się poruszać. — Nie znałeś go? — zapytał Malanow. — Mam wrażenie, że widziałeś go u mnie. — Nie — powiedział Wieczerowski. — Jeśli pamiętam — nie. W kuchni wspaniale zapachniało kawą. Malanow usiadł wygodniej. Opowiedzieć, czy nie warto? W tej lśniącej, aromatycznej kuchni, gdzie było tak chłodno pomimo wściekłego słońca, gdzie każda rzecz zawsze stała na swoim miejscu i wszystko było wyłącznie w najlepszym gatunku — światowy standard albo nieco powyżej — wydarzenia ostatniej doby wydawały się pozbawione wszelkiego sensu, dzikie, nieprawdopodobne… jakieś lepkie i niechlujne. — Znasz kawał o dwóch kogutach? — zapytał Malanow. — O dwóch kogutach? Znam o trzech kogutach. Absolutnie kretyński. Dla półgłówków. — Nie! O dwóch! — powiedział Malanow. — Nie znasz? I opowiedział kawał o dwóch kogutach. Wieczerowski nijak nie zareagował. Można było sądzić, że nie kawał mu opowiedziano, a zaproponowano do rozwiązania trudne zadanie, taki przynajmniej miał wyraz twarzy — skupiony, pełen namysłu, kiedy stawiał przed Malanowem filiżankę kawy, dzbanuszek pełen śmietanki i kryształowy talerzyk z konfiturami. Następnie nalał kawę sobie, siadł naprzeciw, trzymając filiżankę w powietrzu umoczył w kawie wargi i wreszcie powiedział: — Znakomite. Mam na myśli kawę. A nie twój kawał. — Rozumiem — smętnie powiedział Malanow. Przez czas jakiś w milczeniu delektowali się kawą po wiedeńsku. Potem Wieczerowski powiedział: — Wczoraj trochę myślałem nad tym twoim zadaniem… Czy nie próbowałeś zastosować funkcji Hartwiga? — Wiem, wiem — powiedział Malanow. — Sam na to wpadłem. — No i co? Malanow odsunął od siebie pustą filiżankę. — Słuchaj, Filipie — powiedział. — Zostawmy w spokoju te cholerne funkcje Hartwiga. W głowie mam młyn parowy, a ty… 9…przez chwilę milczał, gładząc dwoma palcami gładko ogolony policzek, a następnie wyrecytował: — I nawet śmierci w twarz spojrzeć przed śmiercią nam nie sądzono, z oczami zawiązanymi na kaźń nas poprowadzono… — i dodał: — Biedactwo. Nie było całkiem jasne, kogo miał na myśli. — Wszystko już mogę zrozumieć — powiedział Malanow. — Ale ten facet z prokuratury… — Chcesz jeszcze kawy? — przerwał mu Wieczerowski. Malanow pokręcił głową i wtedy Wieczerowski wstał. — W takim razie chodźmy do mnie — powiedział. Przeszli do gabinetu. Wieczerowski usiadł za biurkiem — idealnie pustym, z samotną kartką papieru na środku — wyjął z szuflady automatyczny notes, nacisnął jakiś guziczek, przebiegł wzrokiem po spisie telefonów i wykręcił numer. — Poproszę Igora Pietrowicza Zykina — powiedział ospałym dygnitarskim tonem. — Przecież mówię — Igora Pietrowicza Zykina… Wyjechał z ekipą śledczą? Dziękuję. — Odłożył słuchawkę. — Igor Pietrowicz Zykin wyjechał z ekipą śledczą — zawiadomił Malanowa. — Chla z dziwkami mój koniak, tak wygląda jego ekipa śledcza… — burknął Malanow. Wieczerowski przygryzł wargę. — To już nieważne. Ważne, że Igor Pietrowicz Zykin naprawdę istnieje. — Oczywiście, że istnieje! — powiedział Malanow. — Pokazał mi swoją legitymację służbową… A może myślałeś, że to byli oszuści? — Raczej wątpię… — Bo ja też nie przypuszczam. Z powodu butelki koniaku wdawać się w taką historię… tuż obok opieczętowanego mieszkania. Wieczerowski skinął głową. — A ty powiadasz: funkcje Hartwiga! — powiedział Malanow z wyrzutem. — Co tu gadać o pracy! Tylko patrzeć, jak mnie… Wieczerowski patrzył na niego uważnie rudymi oczami. — Dima — powiedział — a czy ciebie nie zdziwiło, że Śniegowej zainteresował się twoją pracą? — Jeszcze jak! Nigdy w życiu nie rozmawiałem z nim o pracy… — A co mu opowiedziałeś? — No… w najogólniejszych zarysach… On właściwie nie wypytywał o szczegóły. — I jak zareagował? — Nijak. Moim zdaniem, był rozczarowany. „Gdzie rzeka, a gdzie las”, tak się wyraził. — Jak, proszę? — „Gdzie rzeka, a gdzie las”… — A co to właściwie znaczy? — Jakiś cytat z klasyki… W tym sensie, że niby gdzie Rzym, a gdzie Krym… — Aha… — Wieczerowski z zadumą pomrugał krowimi rzęsami, potem wziął z parapetu czystą popielniczkę, wyjął z biurka kapciuch oraz fajkę i zaczął ją nabijać. — Aha… „Gdzie rzeka, a gdzie las”… Dobre. Trzeba będzie zapamiętać. Malanow niecierpliwie czekał. Bardzo wierzył w Wieczerowskiego. Filip był posiadaczem absolutnie nieludzkiego mózgu. Malanow nie znał drugiego takiego człowieka, który z określonego zespołu faktów umiałby wyciągnąć tak zaskakująco nieoczekiwane wnioski. — No? — zapytał wreszcie Malanow. Wieczerowski już nabił swoją fajkę, a teraz tak samo niespiesznie, ze smakiem, rozpalał ją. Fajka cichutko chrypiała. Wieczerowski powiedział pytając: — Dima… p-p… a jak właściwie posuwa się twoja praca? Dużo zrobiłeś od czwartku? Zdaje się, że w czwartek… p-p… rozmawialiśmy ostatni raz… — Czy to ważne? — z rozdrażnieniem zapytał Malanow. — Jeśli chcesz wiedzieć, mam teraz co innego na głowie… Te słowa Wieczerowski puścił mimo uszu — nadal patrzył na Malanowa swoimi rudymi oczami i pykał fajkę. To był Wieczerowski. Zadał pytanie i teraz czekał na odpowiedź. I Malanow poddał się. Wierzył, że Wieczerowski wie lepiej, co jest ważne, a co nie jest. — Sporo zrobiłem — powiedział i zaczął opowiadać, jak mu się udało przeformułować zadanie i sprowadzić je początkowo do równania wektorowego, a następnie do całkowo-różniczkowego, jak zaczął mu się jasno zarysowywać fizyczny sens całego problemu, jak dotarł do M-kawern i jak wczoraj wreszcie wpadł na pomysł z wykorzystaniem przekształceń Hartwiga. Wieczerowski słuchał bardzo uważnie, nie przerywając i nie zadając pytań i tylko raz jeden, kiedy Malanow w zapale złapał samotną kartkę papieru i spróbował coś napisać na odwrotnej stronie, zatrzymał go i poprosił „słowami, słowami…”. — Ale nic z tego nie zdążyłem już zrobić — smętnie zakończył Malanow. — Dlatego, że najpierw zaczęły się te kretyńskie telefony, potem przylazł ten typ z działu zamówień… — Nic mi o tym nie mówiłeś — przerwał mu Wieczerowski. — Bo to nie ma żadnego związku ze sprawą — powiedział Malanow. — Póki dzwonił telefon, jeszcze jako tako udawało mi się pracować, ale potem zjawiła się ta Lidka i wszystko poleciało w cholerę… Wieczerowski zupełnie znikł w kłębach i smugach aromatycznego dymu. — Nieźle, nieźle… — zabrzmiał jego głuchawy głos. — Ale, jak widzę, zatrzymałeś się w najciekawszym miejscu. — Nie ja się zatrzymałem, tylko mnie zatrzymano! — Tak — powiedział Wieczerowski. Malanow uderzył się pięścią w kolano. — Do diabła, powinienem teraz pracować i pracować! A ja nawet myśleć nie mogę. Przy każdym szeleście we własnym mieszkaniu podskakuję jak wariat… a na dodatek ta urocza perspektywa — co najmniej piętnaście lat kryminału… Już nie wiadomo który raz napomykał o tych piętnastu latach, ciągle oczekując, że Wieczerowski powie: „Nie gadaj bzdur, jakie tam piętnaście lat, przecież to jawne nieporozumienie…”. Ale Wieczerowski i tym razem niczego podobnego nie powiedział. Zamiast tego nudnie i drobiazgowo zaczął wypytywać Malanowa o telefony: kiedy się zaczęły (dokładnie), o kogo pytano (choćby kilka konkretnych przykładów), kto dzwonił (mężczyzna? kobieta? dziecko?). Kiedy Malanow opowiedział mu o telefonie Weingartena, najwidoczniej był zaskoczony, czas jakiś milczał, a potem wrócił do tematu. Co Malanow odpowiadał? Czy zawsze podnosił słuchawkę? Co mu powiedzieli w biurze naprawy? Dopiero teraz Malanow przypomniał sobie, że po jego drugim telefonie do biura naprawy pomyłkowe telefony się skończyły… Ale nawet nie zdążył powiedzieć o tym Wieczerowskiemu, ponieważ przypomniał sobie coś. — Słuchaj — powiedział z ożywieniem. — Zupełnie zapomniałem. Weingarten, kiedy wczoraj dzwonił, pytał, czy nie znam Sniegowoja. — Tak? — Tak. Powiedziałem, że znam. — A on? — A on powiedział, że nie zna… Nie o to chodzi. Co to jest, twoim zdaniem — zbieg okoliczności? No bo co jeszcze? Dziwny jakiś zbieg okoliczności… Wieczerowski milczał czas jakiś, pykając fajkę, a potem znowu zaczął. Co to za historia z działem zamówień? Szczegółowo… Jak wyglądał ten facet? Co mówił? Co przyniósł? Co jeszcze zostało z tego, co przyniósł? Tym posępnym przesłuchaniem wpędził Malanowa w nieprzeniknioną melancholię, ponieważ Malanow nie rozumiał, po co to wszystko i jaki związek może mieć z jego nieszczęściami. Potem Wieczerowski wreszcie umilkł i zabrał się do dłubania w fajce. Malanow początkowo czekał, a potem zaczął wyobrażać sobie, jak przychodzi po niego czterech, wszyscy co do jednego są w czarnych okularach, łażą po mieszkaniu, zdzierają tapety, dopytują się, czy łączyły go bliższe stosunki z Lidką, nie wierzą mu, a potem wyprowadzają… Zacisnął palce, aż zachrzęściły, i rozpaczliwie wymamrotał: — Co będzie? Co będzie? Wieczerowski natychmiast udzielił odpowiedzi: — Kto wie, co nas czeka? — powiedział. — Kto wie, co się zdarzy? Kto z nas się upodli? Kto siłę okaże? Śmierć przyjdzie, osądzi i na śmierć nas skaże. Nie, lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie nam w darze… Malanow zrozumiał, że to są wiersze, tylko dlatego, że Wieczerowski zakończył występ głuchym sapaniem, które oznaczało u niego radosny śmiech. Prawdopodobnie tak właśnie sapali Marsjanie Wellsa, opici ludzką krwią, i Wieczerowski tak sapał, kiedy podobały mu się wiersze osobiście deklamowane. Można było pomyśleć, że satysfakcja, którą sprawia mu dobra poezja, jest czysto fizjologiczna. — Idź do diabła — zaproponował mu Malanow. Wówczas Wieczerowski wygłosił następną tyradę, tym razem prozą. — Kiedy jest mi źle, pracuję — powiedział. — Kiedy mam nieprzyjemności, kiedy tłucze mnie chandra, kiedy życie wydaje mi się nudne, siadam do pracy. Zapewne istnieją inne recepty, ale ja ich nie znam. Albo też po prostu mi nie pomagają. Chcesz mojej rady — służę: bierz się do roboty. Bogu dzięki, takim ludziom jak ty i ja do pracy potrzebny jest tylko ołówek i kartka papieru… Powiedzmy, że Malanow wiedział to wszystko i bez Wieczerowskiego. Z książek. Z Malanowem wszystko było inaczej. Mógł pracować tylko wtedy, kiedy było mu lekko na sercu i nic nad nim nie wisiało. — Liczyć na twoją pomoc… — powiedział. — Lepiej zadzwonię do Weingartena… Moim zdaniem, to bardzo dziwne, że tak wypytywał o Sniegowoja… — Naturalnie, zadzwoń — powiedział Wieczerowski. -Tylko jeśli możesz, przenieś aparat do drugiego pokoju. Malanow podniósł telefon i zaciągnął sznur do sąsiedniego pokoju. — Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie — powiedział w ślad za nim Wieczerowski. — Papier jest, ołówek mogę ci dać… — Dobra — powiedział Malanow. — Zobaczymy… Teraz Weingarten nie odpowiadał. Malanow przeczekał z dziesięć sygnałów, odłożył słuchawkę, zadzwonił jeszcze raz i po następnych dziesięciu zrezygnował. Tak. Co robić dalej? Oczywiście, można zostać u Filipa. Tu jest chłodno, cicho. We wszystkich pomieszczeniach klimatyzacja. Ciężarówek nie słychać — okna wychodzą na podwórze. I nagle dotarło do niego, że wcale nie o to chodzi. Po prostu bał się wracać do siebie. Koszmar. Najbardziej na świecie lubię swoje mieszkanie, i do tego mieszkania boję się wrócić. No nie, pomyślał. Tego się nie doczekacie. Ja bardzo przepraszam. Zdecydowanym ruchem wziął telefon i odniósł go na miejsce. Wieczerowski siedział patrząc na samotną kartkę i delikatnie stukał w nią swoim niebywałym parkerem. Kartka była do połowy zapisana symbolami, których Malanow nie rozumiał. — Wracam do domu, Filip — powiedział Malanow. — Oczywiście… Jutro mam egzamin, a dzisiaj cały dzień siedzę w domu. Dzwoń albo wpadaj… — Dobrze — powiedział Malanow. Po schodach schodził powoli, nie było się do czego śpieszyć. Zaraz zaparzę sobie mocnej herbaty, usiądę w kuchni, Kalam wskoczy mi na kolana, będę go głaskać, popijać herbatę i wreszcie spróbuję spokojnie i trzeźwo rozważyć to wszystko… Szkoda, że nie mamy telewizora, posiedziałbym wieczorem przed ogłupiaczem, obejrzałbym sobie coś, co nie wymaga żadnego umysłowego wysiłku… jakąś komedię albo mecz piłki nożnej… Postawię sobie pasjansa, dawno jakoś nie stawiałem pasjansów… Wszedł na swoje piętro, poszukał w kieszeni klucza, skręcił i przystanął. Tak. Serce spadło mu gdzieś do żołądka i zaczęło tam miarowo i powoli stukać niczym młot parowy. Ta-ak. Drzwi od mieszkania były uchylone. Na palcach podkradł się bliżej i zaczął nadsłuchiwać. W mieszkaniu ktoś był. Szemrał nieznajomy męski głos i coś odpowiadał nieznajomy dziecinny głos… ROZDZIAŁ 5 10…siedział w kucki nieznajomy mężczyzna i zbierał szkło z rozbitego kieliszka. Oprócz tego w kuchni był jeszcze chłopczyk, mniej więcej pięcioletni. Siedział przy stole na taborecie, dłonie podsunął pod siebie, machał nogami i patrzył, jak mężczyzna zbiera z podłogi resztki kieliszka. — Słuchaj, stary! — wrzasnął ze wzburzeniem Weingarten na widok Malanowa. — Gdzie ty się podziewasz? Jego ogromne policzki płonęły fioletowym rumieńcem, czarne jak oliwki oczy błyszczały, twarde smoliste włosy stały na sztorc. Było jasne, że już nieźle się zdążył zaprawić. Na stole widniała na wpół opróżniona butelka stołecznej eksportowej oraz różne tam luksusy z działu zamówień. — Uspokój się i nie drzyj — mówił dalej Weingarten. — Kawior jest nie tknięty. Czekaliśmy na ciebie. Mężczyzna, który sprzątał szkło, wstał. Był rosły, przystojniak z norweską bródką i ledwie zaznaczonym brzuszkiem. Uśmiechał się z zakłopotaniem. — Tak-tak-tak! — powiedziałem, wchodząc do kuchni i czując, jak serce wynurza mi się z żołądka i wraca na swoje miejsce. -Mój dom jest moją twierdzą — czyż nie tak? — Wzięta szturmem, stary, wzięta szturmem! — wrzasnął Weingarten. — Słuchaj, skąd masz taką wódkę? I takie żarcie? Malanow wyciągnął dłoń do przystojniaka, tamten również podał mu rękę, ale w dłoni miał zaciśnięte kawałki szkła. Powstała drobna niezręczność. — Narozrabialiśmy trochę bez pana… — powiedział gość stropiony. -To moja wina… — Nie szkodzi, nie szkodzi, proszę, tu jest wiadro… — Jesteś tchórz — nagle wyraźnie powiedział chłopiec. Malanow wzdrygnął się i, zdaje się, inni zrobili to samo. — No, no, spokój… — powiedział przystojniak i jakoś niezdecydowanie pogroził chłopcu palcem. — Dziecię! — powiedział Weingarten. — Dostałeś czekoladę? Siedź i jedz. Nie wtrącaj się. — Jak to — tchórz? — zapytał Malanow siadając. — Dlaczego mnie obrażasz? — A ja cię nie obrażam — oznajmił chłopczyk, patrząc na mnie badawczo, jak na jakieś niespotykane zwierzę. — Ja cię zdefiniowałem… Tymczasem przystojniak pozbył się wreszcie stłuczonego kieliszka, wytarł dłoń chustką do nosa i wyciągnął do mnie rękę. — Zachar — przedstawił się. Wymienili ceremonialny uścisk ręki. — Do roboty, do roboty! — zapobiegliwie poganiał Weingarten, zacierając ręce. — Daj no jeszcze dwa kieliszki… — Słuchajcie, moi drodzy — powiedział Malanow. — Ja nie będę pić wódki. — Pij wino — zgodził się Weingarten. — Masz tam jeszcze dwie butelki białego… — Nie, wolę koniak. Zachar, niech pan wyjmie z lodówki kawior i masło… i w ogóle wszystko, co tam jest. Głodny jestem. Malanow poszedł do barku, wyjął koniak i kieliszki, pokazał język fotelowi, w którym rano siedział młody człowiek z prokuratury, i wrócił do stołu. Stół uginał się od obfitości jedzenia. Nażrę się i upiję, pomyślał Malanow z wesołą złością. Fajnie, że chłopcy przyjechali. Ale wszystko wyszło nie tak, jak myślał. Zaledwie wypili i Malanow z rozkosznym pomrukiem zabrał się do gigantycznej kanapki z kawiorem, kiedy Weingarten absolutnie trzeźwym głosem powiedział: — A teraz, stary, opowiedz nam, co się tu działo. Malanow zakrztusił się. — Skąd ci to przyszło do głowy? — A więc tak — powiedział Weingarten i przestał lśnić jak wysmarowany masłem. — Jest tu nas trzech i każdemu coś się przydarzyło. Możesz się nie krępować. Co ci powiedział ten rudy? — Wieczerowski? — Ależ skąd, dlaczego Wieczerowski? Przyszedł do ciebie nieduży, ogniście rudy człowieczek w takim przyciasnym czarnym garniturze… Co ci powiedział? Malanow odgryzł z kanapki tyle, ile się dało, i zaczął żuć nie czując smaku. Wszyscy trzej patrzyli na niego. Zachar patrzył zmieszany, z nieśmiałym uśmiechem, co chwila spuszczając wzrok. Weingarten wściekle wytrzeszczał oczy, gotów wrzasnąć. A chłopczyk, trzymając w ręku oślinioną tabliczkę czekolady, pochylił się w stronę Malanowa, jakby mu chciał skoczyć do gardła. — Słuchajcie — powiedział wreszcie Malanow. — Jaki znowu rudy? Żaden rudy do mnie nie przychodził. Wszystko było znacznie gorzej. — No to opowiadaj — niecierpliwie zażądał Weingarten, — A właściwie dlaczego mam opowiadać? — oburzył się Malanow. — Nie robię z tego żadnej tajemnicy, ale czego się mądrzysz? Sam opowiadaj! Ciekawe, skąd właściwie wiesz, że w ogóle coś się stało? — No więc opowiedz, a potem ja będę opowiadał — powiedział z uporem Weingarten. — I Zachar też opowie. — No to opowiadajcie obaj — zaproponował Malanow, nerwowo smarując sobie nową kanapkę. — Ja jestem jeden, a was dwóch. — TY opowiadaj — rozkazał nagle chłopczyk wskazując palcem Malanowa. — Cicho, cicho… — wyszeptał Zachar zmieszany do ostatecznych granic. Weingarten zaśmiał się niewesoło. — To pana syn? — zapytał Malanow Zachara. — Chyba mój… — dziwacznie odpowiedział Zachar, uciekając spojrzeniem. — Jego, jego — powiedział niecierpliwie Weingarten. — Nawiasem mówiąc, to jest część jego opowieści. No, Dimka, zaczynaj, nie dziwacz… Zupełnie zbili Malanowa z pantałyku. Odłożył kanapkę i zaczął opowiadać. Od samego początku, od telefonów. Kiedy tę samą historię opowiadasz po raz drugi w ciągu mniej więcej dwóch godzin, mimo woli zaczynasz w niej widzieć zabawne momenty. Malanow nawet sam nie zauważył, jak się rozkręcił. Weingarten co chwila rechotał, pokazując potężne żółte kły, a Malanow uznał rozśmieszenie pięknego Zachara nieomal za swój życiowy cel — ale jednak tego celu nie zrealizował — Zachar tylko uśmiechał się żałosnym, speszonym uśmiechem. A kiedy doszło do samobójstwa Sniegowoja, nikomu już nie było do śmiechu. — Kłamiesz! — ochryple wyrzucił z siebie Weingarten. Malanow wzruszył ramionami. — Za ile kupiłem… — powiedział. — A drzwi jego mieszkania są opieczętowane, możesz iść i zobaczyć… Czas jakiś Weingarten milczał, bębniąc po stole grubymi palcami i podrygując policzkami do taktu, a potem nagle wstał bardzo hałaśliwie, nie patrząc na nikogo przecisnął się między Zacharem a jego synem i ciężko wymaszerował z kuchni. Było słychać, jak szczęknął zamek, i zapachniało kapustą. — Oho-ho-ho… — smętnie wypowiedział się Zachar. Chłopczyk natychmiast wyciągnął do niego oślinioną czekoladę i zażądał: — Ugryź! Zachar pokornie odgryzł kawałek i zjadł. Trzasnęły drzwi. Weingarten, nadal nie patrząc na nikogo, przecisnął się na swoje miejsce, nalał sobie do kieliszka wódki i mruknął ochryple: — Mów dalej… — Co — dalej? Potem poszedłem do Wieczerowskiego. Te gnojki poszły sobie i ja poszedłem… Dopiero teraz wróciłem. — A rudy? — zapytał niecierpliwie Weingarten. — Przecież ci powtarzam, ośla głowo! Nie było żadnych rudych! Weingarten i Zachar wymienili spojrzenia. — No, powiedzmy — powiedział Weingarten. — A ta twoja… Lidka czy jak jej tam… Nie robiła ci żadnych propozycji? — Nno… jak by ci tu powiedzieć… — Malanow uśmiechnął się głupawo. — Przypuszczam, że gdybym naprawdę chciał… — Tfu, co za bałwan! Nie o to chodzi! Zresztą, niech ci będzie. A śledczy? — Wiesz co, Walka — powiedział Malanow — opowiedziałem ci wszystko, co i jak. Idź do diabła! Jak Boga kocham, trzecie przesłuchanie w ciągu jednego dnia… — Walka — niepewnie wtrącił się Zachar — a może to rzeczywiście coś innego? — Nie żartuj, stary! — Weingarten aż się skurczył. — Jak to — coś innego? Ma robotę i pracować mu nie dają… Jak to — coś innego? A poza tym przecież wymienili jego nazwisko! — Kto wymienił? — zapytał Malanow, przeczuwając nowe nieprzyjemności. — Ja chcę siusiu — jasnym głosem oznajmił chłopczyk. Wszyscy wytrzeszczyli oczy. A chłopczyk obejrzał każdego po kolei, zszedł z taboretu i powiedział do Zachara: — Chodźmy. Zachar uśmiechnął się wstydliwie, powiedział: „No to chodźmy…” i obydwaj znikli w ubikacji. Było słychać, jak próbują spędzić z sedesu Kalama. — No więc, kto wymienił moje nazwisko? — zapytał Malanow Weingartena. — Co to za nowa historia? Weingarten pochylił głowę i słuchał odgłosów dochodzących z ubikacji. — Ależ ten Gubar wsiąkł! — powiedział z jakimś posępnym zadowoleniem. — Ależ wsiąkł! Mózg Malanowa stał się lepkim grzęzawiskiem. — Gubar? — No tak. Zachar. Wiesz, dopóty dzban wodę nosi… Malanow przypomniał sobie. — Kim on jest? Konstruktorem rakiet? — Kto? Zachar? — Weingarten zdziwił się. — Ależ nie, skądże znowu. To majster, złota rączka. Konstruuje pchły sterowane elektronicznie… Ale nie na tym polega nieszczęście. Nieszczście polega na tym, że Zachar należy do ludzi, którzy troskliwie i rzetelnie traktują swoje pragnienia. To są jego własne słowa. I weź pod uwagę, stary, że to szczera prawda. Chłopczyk znowu pojawił się w kuchni, wlazł na taboret. Zt nim wszedł Zachar. Malanow powiedział: — Zachar, wiesz, dopiero teraz przypomniałem sobie, przedtem zapomniałem. Przecież Śniegowej pytał o ciebie… I teraz Malanow po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak człowiek bieleje w oczach. To znaczy robi się dosłownie biały jak papier. — O mnie? — zapytał Zachar samymi wargami. — Tak… wczoraj wieczorem… — Malanow przeraził się. Takiej reakcji jednak nie oczekiwał. — Ty go znałeś? — zapytał cicho Weingarten Zachara. Zachar w milczeniu pokręcił głową, sięgnął po papierosa, pół paczki wysypał na podłogę i zaczął spiesznie zbierać to, co wysypał. Weingarten chrząknął, wymamrotał: „Ten problem należałoby, tego…” i zaczął rozlewać koniak. A wtedy chłopczyk powiedział: — Nie wiesz czasem! To jeszcze nic nie znaczy. Malanow znowu drgnął, a Zachar wyprostował się i zaczął patrzeć na syna jakby z nadzieją czy co. — Zwykły przypadek — ciągnął chłopczyk. — Zajrzyjcie do książki telefonicznej, tam tych Gubarów jest co najmniej osiem sztuk… 11…Malanowa znał od szóstej klasy. W siódmej zaprzyjaźnili się i do końca szkoły siedzieli w jednej ławce. Weingarten nie zmieniał się z upływem lat, tylko powiększał swoją wyporność. Zawsze był wesoły, gruby, żarłoczny, zawsze coś kolekcjonował — albo znaczki pocztowe, albo monety, albo kasowniki, albo etykietki na butelkach. Raz, kiedy już był biologiem, nawet zaczął zbierać ekskrementy, ponieważ Żeńka Sidorcew przywiózł mu z Antarktydy wielorybie, a Sania Żytniuk dostarczył z Pendżikentu ludzkie, ale nie zwyczajne, tylko skamieniałe, z dziewiątego wieku. Nieustannie męczył znajomych, żądając okazania drobnych — szukał jakichś niezwykłych miedziaków. I wiecznie łapał cudze listy, żebrząc o koperty ze stemplami. I przy tym wszystkim znał się na swojej robocie. W swoim instytucie już dawno był samodzielnym pracownikiem naukowym, członkiem dwudziestu najróżniejszych komisji, zarówno krajowych, jak i międzynarodowych, bez przerwy latał za granicę na jakieś kongresy i w ogóle lada moment miał zrobić doktorat. Spośród wszystkich swoich przyjaciół najbardziej szanował Wieczerowskiego, ponieważ Wieczerowski był laureatem, a Walka nieprzytomnie pragnął nim zostać. Chyba ze sto razy opowiadał Malanowowi, jak sobie przypnie znaczek laureata i tak udekorowany pójdzie na randkę. I zawsze był gadułą. Opowiadał znakomicie, najzwyklejsze codzienne wydarzenia brzmiały niczym dramaty a la Graham Greene. Albo powiedzmy Le Carre. Ale łgał, jakkolwiek by to było dziwne, bardzo rzadko i bywał straszliwie zmieszany, kiedy w tych rzadkich momentach ktoś go demaskował. Irka go nie lubiła, nie wiadomo dlaczego, kryła się za tym jakaś tajemnica. Malanow podejrzewał, że dawno temu, jeszcze przed urodzeniem Bobka, Weingarten próbował poderwać Irkę, no i coś tam nie wyszło. W ogóle, co się tyczy podrywania, to Walka był prawdziwym mistrzem, nie jakimś prymitywnie obleśnym, tylko wesołym, energicznym, gotowym zarówno do zwycięstwa, jak i do porażki. Każda randka była dla niego przygodą, niezależnie od tego, czym się kończyła. Swietłana, kobieta wyjątkowo piękna, ale skłonna do melancholii, dawno machnęła na niego ręką, tym bardziej że Weingarten nie widział świata poza żoną i wiecznie wszczynał z jej powodu bójki w miejscach publicznych. W ogóle lubił awantury i chodzenie z nim na przykład do restauracji było prawdziwym skaraniem boskim… Słowem, żył sobie wesoło, szczęśliwie, gładko, bez szczególnych wstrząsów. Dziwne wydarzenia zaczęły się, jak opowiedział, dwa tygodnie temu, kiedy rozpoczęta jeszcze w ubiegłym roku seria doświadczeń przyniosła nagle absolutnie nieoczekiwane, a nawet sensacyjne rezultaty. („Wy tego, oczywiście, nie zrozumiecie, chłopcy, chodzi o odwrotną transkryptazę, czyli zależną od RNA polimerazę DNA, czyli po prostu o rewertazę, to jest taki enzym, występujący w wirusach onkogennych, a to, powiadam wam bez fałszywej skromności, pachnie Noblem…”). W laboratorium Weingartena oprócz niego samego nikt tych rezultatów ocenić nie umiał. Większości, jak to zwykle bywa, cała sprawa po prostu zwisała, a nieliczne twórcze jednostki doszły do wniosku, że eksperymenty zwyczajnie się nie udały. Pora była letnia i wszyscy wyrywają się na urlopy, a Weingarten naturalnie nikogo nie puszcza. Wynika niewielki skandal — intrygi, rada zakładowa, komitet partyjny. W kulminacyjnym punkcie afery na jednej z narad Weingarten dowiaduje się półoficjalnie, że powstała pewna koncepcja — a mianowicie padła propozycja, aby mianować towarzysza Walentina Weingartena dyrektorem nowego supernowoczesnego Centrum Biologicznego, którego budowa w Dobroliubowie jest właśnie na ukończeniu. Ta wiadomość spowodowała, że W. Weingarten poczuł się nieźle skołowany, niemniej jednak szybko dotarło do niego, że ta dyrekcja to, po pierwsze, jeszcze chwilowo kanarek na dachu i nie wiadomo kiedy, jeśli w ogóle, stanie się wróblem w garści, a po drugie, oderwie W. Weingartena od jego pracy na co najmniej półtora roku, a może nawet i na dwa. A Nobel, moi kochani, to jednak Nobel. Dlatego na razie Weingarten obiecał zastanowić się nad propozycją, a sam wrócił do laboratorium, do swojej zagadkowej zwrotnej transkryptazy i kwitnącego skandalu. Nie minęły dwa dni, kiedy wezwał go do siebie szef, członek Akademii, zapytał, jak przebiega realizacja bieżących zadań („Trzymałem język za zębami, chłopcy, byłem nieprawdopodobnie powściągliwy…”) i zaproponował, aby Weingarten przestał bawić się podejrzanymi głupstwami i zajął się takim to a takim tematem, którego znaczenie dla ojczystej ekonomiki trudno przecenić i z tego względu temat ten jest niezmiernie obiecujący zarówno pod względem materialnym, jak i duchowym, on szef, ręczy za to własną głową. Oszołomiony tymi nadzwyczajnymi perspektywami, które tak nieoczekiwanie się przed nim otwarły, Weingarten miał nieostrożność pochwalić się w domu, i to nie zwyczajnie w domu, ale w obecności teściowej, zwanej w rodzinnym gronie kapitanem żeglugi wielkiej, ponieważ rzeczywiście jest kapitanem w stanie spoczynku. I nad głową Weingartena zawisły czarne chmury. („Chłopcy, od tego wieczoru mój dom przemienił się w tartak. Piłowano mnie bez najmniejszej przerwy i żądano, żebym się zgodził niezwłocznie, i to na wszystko naraz…”). A laboratorium tymczasem bez względu na skandale pracowało i wyniki były coraz bardziej zdumiewające. W tym momencie umiera ciotka, a właściwie nieopisanie odległa krewniaczka ze strony ojca i załatwiając sprawy spadkowe Weingarten znajduje na strychu jej domu w Kawgołowie skrzynkę pełną radzieckich monet wycofanych z obiegu w sześćdziesiątym pierwszym roku. Trzeba znać Weingartena, żeby w to uwierzyć — kiedy tylko znalazł tę skrzynkę, przestała go interesować cała reszta świata z nadciągającą Nagrodą Nobla włącznie. Zamknął się w domu i przez cztery dni segregował zawartość skrzynki, głuchy na telefony z instytutu, na piłowanie kapitana. W tej skrzynce znalazł naprawdę wspaniałe egzemplarze. Unikatowe! Ale nie o to chodzi. Kiedy skończył z monetami i wrócił do laboratorium, stało się dla niego jasne, że odkrycie, można powiedzieć, jest faktem. Oczywiście pozostało mnóstwo niejasności, oczywiście należało jeszcze nadać materiałom ostateczny kształt — też, nawiasem mówiąc, nie jest to robota na pięć minut — ale nikt nie mógł mieć wątpliwości: odkrycie było faktem. Weingarten zaczął biegać jak kot z pęcherzem. Za jednym zamachem skończył ze skandalami w laboratorium („Chłopcy, wygoniłem wszystkich na urlopy, gdzie pieprz rośnie”), w dwadzieścia cztery godziny wywiózł kapitana żeglugi wielkiej wraz z wnuczkami na letnisko, odwołał wszelkie randki i spotkania i właśnie zasiadł w domu w celu zadania ostatniego decydującego ciosu, kiedy nadszedł dzień przedwczorajszy. Przedwczoraj, zaledwie Weingarten przystąpił do pracy, w mieszkaniu pojawił się ten właśnie rudzielec — maleńki, miedzianoczerwony człowieczek o nadzwyczaj bladej buzi, w przyciasnym, zapiętym na wszystkie guziki czarnym staroświeckim garniturze. Wyszedł z dziecinnego pokoju i w czasie kiedy Walka bezdźwięcznie zamykał i otwierał usta, zwinnie usadowił się na krawędzi biurka i zaczął mówić. Bez żadnych wstępów oznajmił, że pewna pozaziemska cywilizacja od dawna już uważnie i z niepokojem śledzi działalność naukową Walentina Weingartena. Że ostatnia praca wymienionego Weingartena wywołuje u nich szczególną trwogę. Że on, rudzielec, jest upoważniony, aby zaproponować Walentinowi Weingartenowi natychmiastowe zaprzestanie pracy i zniszczenie wszystkich związanych z nią materiałów. Nie ma żadnej potrzeby, żeby pan rozumiał, dlaczego żądamy tego od pana, oznajmił rudzielec. Tylko powinien pan wiedzieć, że próbowaliśmy już pewnych sposobów, aby wszystko przebiegło w sposób naturalny. Jest pan w błędzie, sądząc, że propozycja awansowania pana na dyrektora, nowy interesujący temat pracy naukowej, znalezienie skrzynki z monetami i nawet skandal w laboratorium były dziełem przypadku. Próbowaliśmy pana powstrzymać. Jednakże ponieważ udało się pana zaledwie przyhamować, i to nie na długo, zostaliśmy zmuszeni do zastosowania środka ostatecznego, jakim jest moja wizyta. Musi pan zresztą wiedzieć, że wszystkie dotychczasowe propozycje są nadal aktualne, i jest wyłącznie pańską rzeczą, którą z nich zechce pan przyjąć, jeśli zgodzi się pan spełnić nasze żądanie. Więcej, w tym ostatnim wypadku zamierzamy pomóc panu również w zaspokojeniu pańskich w pełni zrozumiałych pragnień, wynikających z ułomności właściwych ludzkiej naturze. W charakterze zaliczki zechce pan przyjąć ten skromny upominek… Z tymi słowy rudzielec wprost z powietrza wydobył i rzucił na biurko przed Weingartenem grubą kopertę wypchaną, jak się później okazało, niebywałymi znaczkami, których łącznej wartości człowiek nie będący fachowcem filatelistą nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić. Weingarten, kontynuował rudzielec, w żadnym wypadku nie powinien przypuszczać, że jest jedynym Ziemianinem, który znalazł się w sferze zainteresowania supercywilizacji. Wśród znajomych Weingartena jest jeszcze co najmniej trzech ludzi, których działalność naukowa podlega w chwili obecnej likwidacji. On, rudzielec, może wymienić następujące nazwiska: Dymitr Malanow, astronom, Zachar Gubar, inżynier, Arnold Śniegowej, fizykochemik. Weingartenowi daje się do namysłu trzy doby licząc od chwili obecnej, po których upływie supercywilizacja będzie się uważała za uprawnioną do zastosowania niejakich złowieszczych „metod trzeciego stopnia”. — Póki on mi to wszystko referował — mówił Weingarten przerażająco wytrzeszczając oczy i wysuwając do przodu dolną szczękę — ja, chłopcy, myślałem tylko o jednym: w jaki sposób to ścierwo wlazło do mieszkania bez klucza. Tym bardziej że drzwi były zamknięte na zasuwkę… Czyżby, myślę, złodziej się zakradł do chaty i znudziło mu się pod tapczanem? No, myślę, ja cię tu zaraz zlutuję… Ale kiedy sobie to wszystko planowałem, ten rudy bydlak zakończył swoje przemówienie i… — Weingarten zrobił efektowną pauzę. — Wyfrunął oknem… — powiedział Malanow przez zęby. — Takiego! — Weingarten nie krępując się obecnością dziecka wykonał nieprzystojny gest. — Nigdzie nie wyfrunął. Po prostu znikł! — Walka… — powiedział Malanow. — Stary, przysięgam! Siedział przede mną na biurku i właśnie przymierzałem się, żeby mu dać w mordę, nie wstając z krzesła… i nagle facet znika! Jak w kinie! Weingarten porwał ostatni kawałek jesiotra i wepchnął go do paszczy. — Moem? — powiedział. — Moem muam?… — przełknął z wysiłkiem i mrugając załzawionymi oczami mówił dalej: — To teraz, chłopcy, trochę już przyszedłem do siebie, ale wtedy… Siedzę w fotelu, oczy zamknąłem, przypominam sobie jego słowa, a sam trzęsę się w środku jak liść osiki… Myślałem, że zwyczajnie skonam na miejscu… Jeszcze nigdy nic takiego mi się nie przydarzyło. Sam nie wiem, w jaki sposób dowlokłem się do pokoju teściowej, golnąłem sobie waleriany — nie pomaga. Patrzę, stoi tam u niej brom. Łyknąłem bromu… 12…sfałszowane — powiedział wreszcie Malanow. Weingarten milczał pogardliwie. — No to w takim razie nowodruki… — Jesteś głupi — powiedział krótko Weingarten i schował katalog. Malanow nie znalazł odpowiedzi. Nagle przyszło mu do głowy: gdyby to wszystko było kłamstwem albo nawet zwykłą, a nie straszną prawdą, Weingarten postąpiłby odwrotnie. Najpierw pokazałby znaczki, a dopiero potem opowiedział o nich jakąś niebywałą historię. — No więc, co teraz robić? — zapytał, czując, jak serce znowu zapada się w przepaść. Nikt mu nie odpowiedział. Weingarten nalał sobie kieliszek, wypił w samotności i zakąsił ostatnim rolmopsem. Gubar tępo patrzył, jak jego dziwny syn, w skupieniu, z ogromną powagą na bladej twarzy, bawi się kieliszkami. Potem Weingarten znowu zaczął opowiadać, już bez wygłupów, jakby ze znużeniem, ledwie poruszając wargami. Jak natychmiast zadzwonił do Gubara, a Gubar nie odbierał telefonu; jak zadzwonił do Malanowa i dowiedział się, że Śniegowej istnieje naprawdę; jak się przeraził, kiedy Malanow poszedł otworzyć Lidce i długo nie brał słuchawki; jak nie spał przez całą noc, chodził po mieszkaniu i myślał, myślał, myślał, łykał brom i znowu myślał; jak dziś zadzwonił do Malanowa i zrozumiał, że do niego także już się dobrali, a potem przyszedł Gubar ze swoimi kłopotami… ROZDZIAŁ 6 13…dowiedział się, że Gubar od dzieciństwa był straszliwym leniem i obibokiem i od tego czasu, jeśli chodzi o sprawy seksualne, niezupełnie w normie. Dziesięciolatki nie ukończył, w dziewiątej klasie poszedł pracować jako sanitariusz, potem był kierowcą wozu asenizacyjnego, potem laborantem w IZRAN-ie, gdzie zresztą poznał Weingartena, a teraz pracuje w instytucie naukowym nad jakimś gigantycznym i niezmiernie ważnym projektem związanym z energetyką. Żadnego specjalistycznego wykształcenia Zachar nigdy nigdzie nie uzyskał, ale od dziecka był namiętnym radioamatorem, miał szósty zmysł do elektroniki i w swoim instytucie niezmiernie szybko poszedł w górę, chociaż brak dyplomu przeszkadzał mu ogromnie. Opatentował kilka wynalazków, teraz pracuje nad dwoma albo i trzema i nie ma zielonego pojęcia, który ściągnął na niego obecne przykrości — przypuszcza, że zeszłoroczny: to było coś, co ma związek z „użytecznym wykorzystaniem feddingów”. Przypuszcza, ale pewności nie ma. Zresztą, główną sprawą jego życia zawsze były kobiety. Lgnęły do niego jak muchy do miodu. A kiedy z niewiadomych przyczyn przestawały, on zaczynał lgnąć do nich. Był już nawet raz żonaty i z tego związku zostały mu wyjątkowo nieprzyjemne wspomnienia oraz wiele nauk na przyszłość, więc od tej pory kwestię małżeństwa traktuje z nadzwyczajną ostrożnością. Mówiąc krótko, Zachar był fantastycznym dziwkarzem i w porównaniu z nim Weingartena można określić, powiedzmy, jako ascetę, anachoretę i stoika. Ale jednocześnie Zachar nie był jakimś tam plugawym erotomanem. Do swoich kobiet odnosił się z szacunkiem, a nawet z entuzjazmem i według wszelkich danych traktował samego siebie wyłącznie jako skromne źródło przyjemności dla kolejnych ukochanych. Nigdy nie wiązał się z dwoma jednocześnie, nigdy nie wplątywał się w jakieś afery czy skandale, nigdy chyba żadnej kobiety nie skrzywdził. Tak że w tej dziedzinie od czasu nieudanego małżeństwa wszystko układało się jak najlepiej. Do ostatnich dni. Sam Zachar przypuszcza, że nieprzyjemności związane z Przybyszami zaczęły się u niego od jakiejś paskudnej wysypki na nogach. Z tą wysypką natychmiast pobiegł do lekarza, ponieważ zawsze bardzo dbał o siebie, stosunek do choroby miał nowoczesny. Lekarz uspokoił go, przepisał jakieś pigułki, wysypka minęła, ale zaczęła się inwazja kobiet. Nachodziły go całymi watahami — wszystkie kobiety, z którymi kiedykolwiek coś go łączyło. Obijały się w jego mieszkaniu po dwie, po trzy, a w ciągu jednego strasznego dnia było ich nawet pięć jednocześnie. Należy tu z naciskiem podkreślić, że Zachar absolutnie nie mógł zrozumieć, czego od niego chcą. Więcej, odniósł wrażenie, że i one same tego nie wiedzą. Wymyślały mu, przeklinały go, tarzały się u jego stóp po podłodze, błagały o jakieś niepojęte rzeczy, walczyły ze sobą jak wściekłe kocice, wytłukły wszystkie naczynia, roztrzaskały błękitny japoński zlewozmywak, zniszczyły meble. Dostawały ataków histerii, próbowały się truć, niektóre groziły otruciem Zachara, były niestrudzone i nieprawdopodobnie wymagające w miłości. A przecież większość z nich od dawna była zamężna, swoich mężów kochały, dzieci także, a mężowie również przychodzili do Zachara i zachowywali się zagadkowo. (W tej części opowiadanie Zachara było szczególnie zagmatwane). Krótko mówiąc, życie Zachara przekształciło się w kompletne piekło, ubyło mu sześć kilogramów, wysypka wróciła tym razem już na całym ciele, o żadnej pracy nie mogło być mowy, musiał wziąć bezpłatny urlop, chociaż jedynym jego majątkiem były długi. Początkowo próbował ukryć się przed inwazją w swoim instytucie, ale bardzo szybko zrozumiał, że ta metoda doprowadzi tylko do błyskawicznego rozgłoszenia jego czysto osobistych kłopotów. (Ten fragment był również mocno niewyraźny). To piekło trwało bez przerwy dziesięć dni i nagle przedwczoraj skończyło się. Zachar właśnie przekazał z rąk do rąk jakąś nieszczęsną jej mężowi, ponuremu sierżantowi milicji, kiedy pojawiła się nieoczekiwanie kobieta z dzieckiem. Zachar pamiętał tę kobietę. Sześć lat temu poznał ją w następujących okolicznościach. Jechali w przepełnionym autobusie i stali obok siebie. Zachar spojrzał i kobieta spodobała mu się. Przepraszam, powiedział do niej, czy nie ma pani kawałka papieru i ołówka? Ależ proszę bardzo, odparła, wyjmując wymienione przedmioty z torebki. Ogromnie jestem pani wdzięczny, powiedział Zachar. A teraz proszę zapisać pani telefon, imię i nazwisko… Bardzo miło spędzili czas na wybrzeżu ryskim i jakoś niezauważalnie rozstali się, jak można było sądzić, po to, żeby się więcej nie spotkać, zadowoleni i bez żadnych wzajemnych pretensji. I oto teraz ta kobieta zjawiła się u Zachara, przyprowadziła tego chłopczyka i powiedziała, że to ich syn. Już od trzech lat była zamężna, mąż był nadzwyczajnym człowiekiem, do tego bardzo znanym, żona szanowała go i kochała bezgranicznie. Nie mogła wytłumaczyć Zacharowi, po co właściwie przyszła. Płakała za każdym razem, kiedy próbował to od niej wydobyć. Załamywała ręce i było jasne, że swoje zachowanie uważa za podłe i wstrętne. Ale nie odchodziła. Doba, którą spędziła w zdemolowanym mieszkaniu Zachara, była chyba najstraszniejsza ze wszystkiego. Kobieta zachowywała się jak somnambuliczka, bez przerwy o czymś mówiła, Gubar pojmował pojedyncze słowa, ale absolutnie nie był w stanie zrozumieć sensu. A wczoraj rano jakby się nagle ocknęła. Za rękę wyciągnęła Zachara z łóżka, zaprowadziła do łazienki, odkręciła wszystkie krany i szeptem zaczęła opowiadać mu na ucho jakieś przedziwne historie. Z jej słów wynikało (w interpretacji Gubara), że od najdawniejszych czasów istnieje na Ziemi pewna tajemnicza na wpół mistyczna Liga Dziewięciu. To jacyś potwornie tajni mędrcy, ni to żyjący nadzwyczajnie długo, ni to w ogóle nieśmiertelni, którzy zajmują się, praktycznie rzecz biorąc, dwiema sprawami — po pierwsze, gromadzą i badają wszystkie osiągnięcia we wszystkich bez wyjątku dziedzinach nauki, a po drugie pilnują, żeby określone wynalazki naukowo-techniczne nie stały się dla ludzi narzędziem samounicestwienia. Oni, ci mędrcy, wiedzą prawie wszystko i praktycznie są wszechmocni. Ukryć się przed nimi nie sposób, żadne tajemnice dla nich nie istnieją, walka z nimi jest pozbawiona wszelkiego sensu. I oto ta właśnie Liga Dziewięciu, zabrała się teraz do Zachara Gubara. Dlaczego właśnie do niego — ona nie wie. Co Zachar ma teraz zrobić — tego nie wie także. Sam musi się domyślić. Ona wie tylko tyle, że wszystkie dotychczasowe nieprzyjemności to ostrzeżenie. I ona również została posłana jako ostrzeżenie. A żeby Zachar przypadkiem nie zapomniał, otrzymała rozkaz, żeby zostawić u Zachara syna. Kto jej kazał — tego nie wie. W ogóle nie wie nic więcej. I nie chce wiedzieć. Chce tylko, żeby synowi nie stało się nic złego. Błaga Zachara, żeby się nie sprzeciwiał, niech dwadzieścia razy pomyśli, zanim przedsięweźmie cokolwiek. A teraz ona musi już iść. Z płaczem, ocierając oczy chusteczką, kobieta wyszła i Zachar został sam na sam z chłopczykiem. Co między nimi zaszło do godziny trzeciej, opowiedzieć nie chciał. Ale coś zaszło. (Chłopiec na ten temat wypowiedział się krótko: „Co tu dużo gadać, nauczyłem go rozumu…”). O trzeciej Zachar nie wytrzymał i w panice najpierw zadzwonił, a potem pobiegł do Weingartena, swego najbliższego przyjaciela, którego darzył niezmiernym szacunkiem. — Nadal nic nie rozumiem — przyznał na zakończenie. — Wysłuchałem Walentina, wysłuchałem ciebie, Dima… Ale i tak nic lnie rozumiem. Jakoś się to nie trzyma kupy… i nawet trudno uwierzyć. Może wszystko przez ten upał? Przecież takiego upału podobno nie było od dwustu pięćdziesięciu lat. No i wszyscy powariowali, każdy na swój sposób… być może my także… — Poczekaj, Zachar — powiedział Weingarten, marszcząc z irytacją czoło. -Ty jesteś człowiekiem konkretu, więc raczej wstrzymaj się chwilę ze swoimi hipotezami… — Jakie tam hipotezy! — powiedział Zachar z rezygnacją. — Dla mie jest jasne bez wszystkich hipotez, że my tu niczego nie wymyślimy. Powiem wam, że moim zdaniem trzeba o tym zawiadomić, kogo należy… Weingarten spojrzał na niego z zabójczą litością. — Kogo, twoim zdaniem, należy zawiadamiać w takich wypadkach? — Skąd ja to mogę wiedzieć? — zapytał smętnie Gubar. — Muszą przecież być jakieś odpowiednie organizacje… Na przykład MSW… W tym momencie chłopczyk głośno zachichotał i Gubar zamilkł. Malanow wyobraził sobie, jak Weingarten przychodzi, gdzie należy, i opowiada dociekliwemu oficerowi swoją historię o rudym karzełku w czarnym, przyciasnym garniturze. Gubar także wyglądał dostatecznie zabawnie. A jeśli chodzi o samego Malanowa… — Nie, chłopcy — powiedział — wy jak sobie chcecie, a ja tam nie mam nic do roboty. Na moim piętrze w zagadkowych okolicznościach umarł człowiek, a ja ostatni widziałem go żywego… W ogóle nie mam tam po co chodzić… Mam wrażenie, że niedługo sami po mnie przyjdą. Weingarten natychmiast nalał mu koniaku i Malanow wypił jednym haustem, nie czując smaku. Weingarten powiedział z westchnieniem: — Tak, chłopcy. Nie mamy się kogo poradzić. Tylko patrzeć, jak trafimy do domu wariatów. Możemy liczyć tylko na siebie. Zaczynaj, Dima. Masz otwarty umysł. Zaczynaj. Malanow potarł palcami czoło. — Mam w głowie watę — powiedział. — Nie mam żadnego pomysłu. To wszystko są jakieś majaczenia. Jedno tylko jest dla mnie jasne — tobie powiedziano wprost: przestań pracować nad swoim tematem. Mnie nikt nic nie powiedział, za to urządzili mi takie życie… — Słusznie! — przerwał mu Weingarten. — Fakt pierwszy. Komuś nasza praca jest nie na rękę. Pytanie — komu? Zauważ — do mnie przychodzi przedstawiciel supercywilizacji — Weingarten zaczął zaginać palce. — Do Zachara — agent Ligi Dziewięciu… A propos, czy ty słyszałeś o Lidze Dziewięciu? Mnie się coś kołacze po głowie, gdzieś o tym czytałem, ale gdzie… zupełnie nie pamiętam. Do ciebie w ogóle nikt nie przychodzi… To znaczy, przychodzą tacy tam różni, ale się nie ujawniają. Jaki stąd wniosek? — No? — zapytał posępnie Malanow. — Stąd wniosek, że w rzeczywistości nie ma żadnych Przybyszów, żadnych starożytnych mędrców, a jest coś trzeciego, jakaś siła, której nasza praca stanęła kością w gardle… — Zawracanie głowy — powiedział Malanow. — Maligna. Nic nie wyjaśnia. Zastanów się. Mnie interesują gwiazdy w gazowo-pyłowym obłoku. Ciebie — jakaś tam rewertaza. A Zachara w ogóle elektronika. — Nagle przypomniał sobie. — Sniegowoj coś o tym mówił… Wiesz, co on powiedział? Gdzie, powiedział, rzeka, a gdzie las… Dopiero teraz zrozumiałem, co miał na myśli. To znaczy, że on, biedak, też sobie nad tym łamał głowę… Albo może, według ciebie, tu działają trzy różne siły? — zapytał jadowicie. — Nie tak prędko, stary, nie tak prędko! — powiedział Weingarten z naciskiem. — Nie rozpędzaj się! Miał taką minę, jakby już dawno wszystko zrozumiał i zaraz ostatecznie to wyjaśni, jeśli oczywiście, przestaną mu przerywać i w ogóle przeszkadzać. Ale niczego nie wyjaśnił — zamilkł i wybałuszonymi oczami zagapił się na pusty słoik po rolmopsach. Wszyscy milczeli. Potem Gubar cicho powiedział: — A ja ciągle myślę o Sniegowoju… Że też na niego trafiło… Przecież na pewno jemu także kazali przerwać jakąś pracę, a jakże on mógł usłuchać? Przecież był w wojsku… otrzymał zadanie… — Ja chcę siusiu! — oznajmił dziwny chłopczyk i kiedy Gubar z westchnieniem prowadził go do ubikacji, dodał na cały głos: — I kupę! — Nie, stary, nie rozpędzaj się… — nagle ponownie odezwał się Weingarten. -Wyobraź sobie na moment, że istnieje na Ziemi grupa istot dostatecznie potężna, żeby wykonać te wszystkie numery, które aktualnie wykonuje… Niech to będzie choćby owa Liga Dziewięciu… Co jest dla ich najistotniejsze? Uniemożliwienie pracy nad określonymi zagadnieniami. Skąd możemy wiedzieć? Może teraz w Pitrze stu ludzi łamie sobie głowę jak i my… A na całej Ziemi — może sto tysięcy. I podobnie jak my boją się przyznać… Jedni się boją, a inni wstydzą… A są jeszcze i tacy, którym to bardzo na rękę! Korupcja na wysokim poziomie! — Mnie tam nikt nie próbował skorumpować — powiedział ponuro Malanow. — I to także nie jest przypadek! Ty, durniu, jesteś nieprzekupny… Ty nawet nie umiesz dać w łapę komu trzeba i kiedy trzeba… Dla ciebie życie to jedno pasmo nieprzezwyciężonych przeszkód. W restauracji nie ma wolnego stolika — przeszkoda. Kolejka po bilety — przeszkoda. Ktoś ci próbuje poderwać dziewczynę… — No dobra, wystarczy! Zebrało ci się na kazania… — Nie-e! — powiedział Weingarten, chętnie przerywając kazanie. — Nie wygłupiaj się, stary. To są zupełnie sensowne przypuszczenia. Ich potęga wprawdzie wygląda niezwykle, a nawet fantastycznie… ale przecież istnieje, u diabła, na świecie hipnoza i inne takie, a może nawet hipnoza telepatyczna! Nie, stary, tylko sobie wyobraź — istnieje na Ziemi rasa, starożytna, rozumna, być może to w ogóle nie są ludzie, tylko nasi rywale. Cierpliwie czekali, gromadzili informacje, przygotowywali się. I teraz właśnie postanowili zadać cios. Zwróć uwagę, że oni nie atakują otwarcie, są na to za mądrzy. Rozumieją, że góry trupów to głupota, barbarzyństwo i do tego niebezpieczne dla nich samych. Więc postanowili ostrożnie, delikatnie, skalpelem — operacja na centralnym układzie nerwowym, zniszczenie decydującego ogniwa, wykastrowanie nauki. Zrozumiałeś? Malanow słyszał i nie słyszał Weingartena. Coś mdlącego, zakrzepłego podchodziło mu pod gardło, miał ochotę zatkać uszy, odejść, położyć się, wyciągnąć na łóżku, przykryć głowę poduszką. To był strach. I to nie zwyczajny strach, tylko Wielki Czarny Strach. Uciekaj stąd. Ratuj się. Rzuć wszystko, schowaj się, zaryj w ziemię, skryj pod wodę… Spokój! — krzyknął na siebie. Opanuj się, idioto! Inaczej zginiesz… — I powiedział z wysiłkiem: — Zrozumiałem. Zawracanie głowy. — Dlaczego? — Dlatego, że to bajeczka… — głos mu zachrypł, odchrząknął — dla dzieci w wieku szkolnym. Napisz powieść i zanieś do młodzieżowego miesięcznika. Tylko żeby koniecznie na samym końcu pionier Wasia te paskudne knowania zdemaskował i wszystkich zwyciężył… — Tak — powiedział Weingarten bardzo spokojnie. — Zdarzyło się z nami to, co się zdarzyło? — No, powiedzmy. — Można te zdarzenia określić jako fantastyczne? — Załóżmy, że można. — Więc w jaki sposób możesz wyjaśnić fantastyczne wydarzenia bez fantastycznych hipotez? — Ja tam o tym nic nie wiem — powiedział Malanow. — To wam się zdarzają różne fantastyczne historie. A wy może już drugi tydzień nie macie czasu wytrzeźwieć… Mnie się nic fantastycznego nie wydarzyło. Ja jestem człowiek niepijący… W tym momencie Weingarten walnął pięścią w stół i wrzasnął, że Malanow, u diabła, musi im wierzyć, że jeżeli my, u diabła, przestaniemy sobie wierzyć, wtedy w ogóle wszystko poleci do diabła! Tamci dranie może właśnie na to liczą, że nie będziemy sobie nawzajem wierzyć, że każdy zostanie sam i wtedy przerobią nas na trociny, jeśli przyjdzie im taka fantazja! Weingarten tak wściekle wrzeszczał i pluł, że Malanow aż się przestraszył. Nawet zapomniał o Czarnym Strachu. No dobrze, powiedział. Przestań, czego się wściekasz, mamrotał. No, powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła, no, nie gniewaj się, błagał. Gubar, który właśnie wrócił z ubikacji, patrzył na nich ze strachem. Weingarten nawrzeszczał się do syta, podbiegł do lodówki, wyciągnął butelkę wody mineralnej, zerwał zębami kapsel i przystawił szyjkę do ust. Sycząca woda spływała po jego zarośniętych policzkach i błyskawicznie występowała kroplami potu na czole i gołych włochatych ramionach. — Przecież ja tylko chciałem powiedzieć — powiedział pokojowo Malanow — że nie lubię, kiedy nieprawdopodobne zjawiska wyjaśnia się za pomocą nieprawdopodobnych przyczyn. Znasz zasadę ekonomii myślenia? W ten sposób można się dogadać Bóg wie do czego… — Zaproponuj inny wariant — nieubłaganie powiedział Weingarten, wsuwając pod stół pustą butelkę. — Nie mogę. Gdybym mógł, tobym zaproponował. Z tego strachu łeb mi w ogóle zastrajkował. Tylko wydaje mi się, że gdyby oni rzeczywiście byli tacy potężni, to wystarczyłyby im znacznie prostsze środki. — Na przykład jakie? — No, nie wiem… Ciebie na przykład mogli otruć zepsutymi konserwami… Zachara… no, nie wiem… porazić prądem… tysiąc wolt pewnie wystarczy… czymś tam zarazić… I w ogóle po co te wszystkie morderstwa… koszmary? Jeśli to tacy wszechmocni telepaci, no to niech sprawią, żebyśmy o wszystkim zapomnieli poza szkolną arytmetyką. Albo, powiedzmy, niech wyrobią w nas odruch warunkowy: jak tylko który siądzie do pracy, zaczyna mieć biegunkę… albo grypę: z nosa kapie, łeb trzeszczy… Egzema… czy ja wiem zresztą… Cisza, spokój, nikt niczego nie zauważył… Weingarten tylko czekał, żebym skończył. — Powiem ci coś, Dunka — powiedział. — Musisz zrozumieć jedno… Ale Zachar nie dał mu skończyć. — Chwileczkę — powiedział, rozkładając ręce, jakby próbował posłać Malanowa i Weingartena do przeciwległych kątów. — Dajcie mi powiedzieć, póki pamiętam! Poczekaj, Walka, proszę cię! To ma związek z bólem głowy… Dima, mówiłeś przecież… Rozumiecie, kiedy w zeszłym roku leżałem w szpitalu… Krótko mówiąc, Zachar leżał w ubiegłym roku w szpitalu, w klinice Akademii Medycznej, ponieważ miał coś nie w porządku z krwią, i poznał tam leżącego na tej samej sali niejakiego Władlena Głuchowa, orientalistę. Orientalista był w stanie przedzawałowym, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że się w szpitalu zaprzyjaźnili, a potem z rzadka spotykali. A więc dwa miesiące temu ten właśnie Głuchow poskarżył się Zacharowi, że cała ogromna praca, jaką wykonał zbierając przez nieomal dziesięć lat materiały, w tej chwili właściwie nadaje się do wyrzucenia z powodu dziwacznej idiosynkrazji, na którą on, Głuchow, od niedawna cierpi. Mianowicie — jak tylko siada do pisania, zaczyna go straszliwie boleć głowa, dostaje torsji, a czasem traci przytomność… — A jednocześnie myśleć o swojej pracy może bez żadnych przeszkód — opowiadał Zachar — może czytać materiały, nawet, jak mi się zdaje, opowiadać o niej… Zresztą, tego akurat nie pamiętam, nie chcę kłamać… Ale pisać w żaden sposób nie jest w stanie. A ja teraz, po tym, co powiedział Dima… — Znasz jego adres? — ostro zapytał Weingarten. — Znam. — Telefon ma? — Ma… wiem na pewno… — No tu dzwoń do niego, niech przyjeżdża. To nasz człowiek. Malanow podskoczył. — Idź, do diabła! — powiedział. — Oszalałeś! Przecież to nie wypada, może on jest zwyczajnie chory… — Wszyscy jesteśmy chorzy na to samo — powiedział Weingarten. — Walka, przecież on jest orientalistą! To zupełnie z innej beczki! — Z tej samej. Zapewniam cię, stary, że z tej samej beczki. — Nie trzeba, po co! — protestował Malanow. — Siedź, Zachar, nie słuchaj go… Schlał się jak nieboskie stworzenie… Zgrozą przejmował go sam pomysł, że do tej zadymionej, nagrzanej kuchni ma nagle wejść normalny, zupełnie obcy człowiek i zanurzyć się w atmosferę szaleństwa, strachu i alkoholu. — Wiecie, co lepiej zróbmy — przekonywał ich Malanow — zawołajmy Wieczerowskiego. Jak Boga kocham, z niego będzie większy pożytek! Weingarten nie miał nic przeciwko Wieczerowskiemu. Słusznie, powiedział. Z Wieczerowskim to dobry pomysł. Wieczerowski ma łeb nie od parady. Zachar, idź, zadzwoń do tego swojego Głuchowa, a później zadzwonimy do Wieczerowskiego… Malanow nie miał najmniejszej ochoty na żadnego Głuchowa. Błagał, wrzeszczał, że to on jest gospodarzem w tym domu, że przepędzi ich do wszystkich diabłów. Ale jeszcze nie urodził się mocny na Weingartena. Zachar poszedł dzwonić do Głuchowa, a chłopczyk zszedł z taboretu i jak przywiązany ruszył za nim… ROZDZIAŁ 7 14…syn Zachara znalazł sobie miejsce w kącie tapczana i od czasu do czasu raczył towarzystwo głośnym czytaniem wybranych fragmentów „Encyklopedii zdrowia”, którą przez niedopatrzenie wręczył mu roztargniony Malanow. Wieczerowski, szczególnie elegancki na tle spoconego i rozchełstanego Weingartena, z ciekawością słuchał i obserwował dziwaczne dziecko, unosząc wysoko rude brwi. Nie powiedział jeszcze prawie niczego, co dotyczyłoby meritum sprawy — zadał kilka pytań, które Malanowowi (i nie tylko jemu) wydały się dość głupie. Na przykład ni z tego, ni z owego zapytał Zachara, czy często miewa konflikty z przełożonymi, a Głuchowa, czy lubi siedzieć przed telewizorem. (Okazało się, że Zachar nigdy z nikim nie miewa konfliktów, po prostu ma taki charakter, i że Głuchow siedzieć przed telewizorem, owszem, lubi, i nawet nie tylko lubi, ale przedkłada nad inne zajęcia). Głuchow bardzo się Malanowowi spodobał, chociaż ogólnie rzecz biorąc nie lubił nowych ludzi w starych kompaniach, zawsze obawiał się, że nagle zachowają się nie tak jak trzeba, i powstanie niezręczna sytuacja. Ale z Głuchowem wszystko było w porządku. Był on jakoś zdumiewająco przytulny i bez jadu — malutki, grubiutki, z zadartym nosem, nieco zaczerwienione oczka patrzyły przez mocne szkła. Po przyjściu wypił z zadowoleniem szklaneczkę wódki, którą go ugościł Weingarten, i był jawnie zmartwiony, że to już ostatnia. Kiedy go wzięto w krzyżowy ogień pytań, słuchał każdego bardzo uważnie, po profesorsku przechylając głowę na prawe ramię i zezując również w prawo. Nie, nie, odpowiadał, jakby przepraszając. Nie, nic podobnego ze mną się nie działo. Darujcie, ale ja nawet nie mogę sobie czegoś takiego wyobrazić… Temat mojej pracy! Obawiam się, że jest bardzo odległy od waszych zainteresowań: „Wpływ kulturalny USA na Japonię. Próba ilościowej i jakościowej analizy„…Tak, najwidoczniej jakaś idiosynkrazja, rozmawiałem z wybitnymi lekarzami — mówią, że to wyjątkowo rzadki wypadek… Wyglądało na to, że zapraszając Głuchowa trafili kulą w płot, ale dobrze się stało, że przyszedł. Był jakiś wyjątkowo z tego świata — wypił z przyjemnością i miał ochotę wypić jeszcze, z dziecinnym zadowoleniem jadł kawior, herbatę lubił cejlońską i uwielbiał kryminały. Na dziwacznego syna Zachara spoglądał z lękliwym zdumieniem, od czasu do czasu śmiejąc się niepewnie wysłuchiwał obłędnych opowieści z ogromnym zainteresowaniem, co chwila oburącz drapiąc się za uszami, i mruczał: „To wstrząsające… Nieprawdopodobne!“, Słowem, jeśli chodzi o Głuchowa, dla Malanowa wszystko było jasne. Nie należało od niego oczekiwać ani nowej informacji, ani tym bardziej sensownej rady. Weingarten, jak zawsze w obecności Wieczerowskiego, jakby stracił odrobinę na objętości. Zaczął nawet trochę przyzwoiciej wyglądać, przestał wrzeszczeć, zwracać się do wszystkich per „chłopcy“, „stary“. Ale ostatnie ziarenka czarnego kawioru zeżarł jednak on. Zachar w ogóle nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć krótkich odpowiedzi na pytania Wieczerowskiego. Nawet nie musiał sam opowiadać historii swoich własnych nieszczęść, zrobił to za niego Weingarten. I przestał przywoływać do porządku swojego dziwnego syna, uśmiechał się tylko boleściwie, wysłuchując pouczających cytatów o schorzeniach różnych delikatnych narządów. A teraz siedzieli w milczeniu. Popijali wystygłą herbatę. Palili. Płonęło roztopione złoto okien w Salonie Usług, sierp młodego księżyca wisiał na ciemnogranatowym niebie, z ulicy dobiegało wyraźnie suche potrzaskiwanie — prawdopodobnie znowu palono stare drewniane skrzynki. Weingarten zaszeleścił paczką po papierosach, zajrzał do niej, zgniótł i zapytał półgłosem: „Czy ma ktoś jeszcze papierosy?“. „Proszę…“ — spiesznie i również półgłosem odezwał się Zachar. Głuchow zakasłał i zadzwonił łyżeczką w szklance. Malanow spojrzał na Wieczerowskiego. Filip siedział w fotelu wyciągnąwszy skrzyżowane nogi i uważnie studiował paznokcie prawej dłoni. Malanow spojrzał na Weingartena. Weingarten zapalał papierosa i ponad płomykiem zapałki patrzył na Wieczerowskiego. Głuchow także. Malanow poczuł się ubawiony. O Boże, czego my właściwie od niego oczekujemy? No, dobrze, jest matematykiem. Wybitnym matematykiem. Powiedzmy, że nawet bardzo wybitnym matematykiem — światowej sławy. No i co z tego? Jak dzieci, słowo daję. Zbłądziły w lesie i z nadzieją patrzą na wujaszka — wujaszek na pewno odnajdzie drogę. — To są właściwie wszystkie koncepcje, które nam się nasunęły — płynnie oznajmił Weingarten. — Jak widać skrystalizowały się co najmniej dwa punkty widzenia… — mówił niby do wszystkich, ale patrzył przy tym wyłącznie na Wieczerowskiego. — Dimka uważa, że należy go wyjaśnić, opierając się na znanych nam prawach natury. Ja zaś jestem przekonany, że mamy tu do czynienia z ingerencją całkowicie nie znanych nam sił. Że tak powiem: podobne podobnym fantastyczne zjawiska należy wyjaśniać fantastycznymi przyczynami… Ta tyrada zabrzmiała nieprawdopodobnie napuszenie. Czy on nie może zwyczajnie powiedzieć: kochany wujaszku, zabłądziliśmy, wyprowadź nas na prostą drogę… Nie, jemu, wiecie, niezbędne jest resume, że niby sami też nie wypadliśmy sroce spod ogona… No to siedź teraz jak głupi. Malanow wziął czajnik i wyszedł do kuchni, żeby nie oglądać hańby Weingartena. Nie słyszał, o czym była mowa, póki nalewał wodę i stawiał czajnik na gazie. Kiedy wrócił, Wieczerowski mówił niespiesznie, uważnie studiując paznokcie, tym razem dla odmiany lewej dłoni: — …i dlatego skłaniam się raczej do twojego punktu widzenia, Walentin. Istotnie, fantastyczne zjawiska należy wyjaśniać fantastycznymi przyczynami. Przypuszczam, że wy wszyscy znaleźliście się w sferze zainteresowania… m-m-m… nazwijmy to supercywilizacją. Mam wrażenie, że jest to już utarty termin dla określenia obcego rozumu po wielekroć potężniejszego niż ludzki… Weingarten głęboko się zaciągał, wydmuchiwał dym, miarowo kiwał głową z niezwykle skupionym i nadętym wyrazem twarzy. — Dlaczego postanowili uniemożliwić pracę właśnie wam? — ciągnął Wieczerowski. — Szukanie odpowiedzi na to pytanie jest nie tylko trudne, ale jałowe. Istota sprawy polega na tym, że ludzkość, sama tego nie podejrzewając, doprowadziła do kontaktu i przestała być układem niezawisłym. Najwidoczniej, zupełnie niechcący, nadepnęliśmy na odcisk jakiejś supercywilizacji i ta supercywilizacja prawdopodobnie postawiła sobie za cel regulowanie postępu na Ziemi według własnego widzimisię… — Poczekaj, Filipie — powiedział Malanow. — Czy naprawdę nawet do ciebie nie dociera? Jaka znowu do cholery supercywilizacja? Co to za supercywilizacja, która potyka się o nas jak ślepy kociak? Po co ten cały bezsens? Ten mój śledczy, do tego jeszcze z koniakiem… Te baby u Zachara… Gdzie podstawowa zasada funkcjonowania rozumu — celowość, optymalizacja wariantów? — To są wszystko szczegóły, Dima — cicho powiedział Wieczerowski. — Dlaczego chcesz mierzyć nieludzkie cele ludzką miarą? A poza tym pomyśl — z jaką siłą uderzasz się w policzek, kiedy chcesz zabić nieszczęsnego komara? Przecież takim uderzeniem można zabić jednym zamachem wszystkie komary w powiecie. Weingarten wtrącił: — Albo inny przykład. Jaki jest cel budowy mostu przez rzekę z punktu widzenia szczupaka? Wieczerowski odczekał chwilę i widząc, że Malanow się przymknął, mówił dalej: — Chciałbym podkreślić, co następuje. Przy takim postawieniu sprawy wasze osobiste nieszczęścia i problemy schodzą na dalszy plan. Teraz chodzi już o losy ludzkości… — na chwilę przerwał. — No może nie o losy w tragicznym sensie tego słowa, w każdym razie jednak o naszą, ludzką, godność. A więc powtarzam, chodzi nie tylko o to, aby ocalić twoją, Walentin, teorię rewertazy, ale o los biologii na naszej planecie… A może się mylę? Po raz pierwszy w obecności Wieczerowskiego Weingarten nadął się do swoich normalnych wymiarów. Skinął głową tak energicznie, jak tylko potrafił, ale powiedział wcale nie to, czego oczekiwał Malanow. A mianowicie: — Tak, naturalnie. Świetnie rozumiemy, że to nie o nas chodzi. Gra idzie o setki badań. Być może o tysiące… Zresztą, co ja mówię — o perspektywiczne kierunki całej światowej nauki! — Tak! — potwierdził z przekonaniem Wieczerowski. — A więc czeka nas walka. Ich bronią jest tajemnica, to znaczy, że naszą musi być rozgłos. Co powinniśmy zrobić przede wszystkim? Poinformować o tym tych naszych znajomych, którzy z jednej strony mają dostateczną wyobraźnię, żeby nam uwierzyć, a z drugiej dostateczny autorytet, żeby przekonać swoich kolegów zajmujących wysokie stanowiska w hierarchii naukowej. W ten sposób pośrednio wprawdzie, ale jednak kontaktujemy się z rządem, otrzymujemy dostęp do środków masowego przekazu i możemy z pełną odpowiedzialnością informować całą ludzkość. W pierwszym odruchu postąpiliście w jedyny słuszny sposób — zwróciliście się do mnie. I ja osobiście biorę na siebie przekonanie kilku wybitnych matematyków, którzy jednocześnie zajmują wysokie stanowiska administracyjne. Na początek naturalnie skontaktuję się z uczonymi w kraju, a następnie za granicą… Wieczerowski ożywił się niesłychanie, siedział wyprostowany w fotelu i mówił, mówił, mówił. Sypał nazwiskami, tytułami, stanowiskami, dokładnie precyzował, do kogo powinien zwrócić się Malanow, a do kogo Weingarten. Można było przypuszczać, że już od kilku dni układał szczegółowy plan działania. Ale im dłużej mówił Wieczerowski, tym większe poczucie beznadziejności ogarniało Malanowa. A kiedy Filip z jakimś już zupełnie nieprzyzwoitym zapałem przeszedł do drugiej części swojego programu, do apoteozy, w której zjednoczona powszechną trwogą ludzkość w zwartych szeregach przy pomocy całej dostępnej potęgi planety przeciwstawia się piekielnej supercywilizacji — wtedy Malanow zrozumiał, że ma dość tego dobrego, wstał, poszedł do kuchni, aby zaparzyć następną porcję herbaty. Masz, głupcze, Wieczerowskiego. Masz nadzieję światowej matematyki. Widocznie także musiał się nieźle wystraszyć, biedak. Tak, bracie, to nie towarzyska dyskusja o telepatii. A w ogóle to sami jesteśmy sobie winni: Wieczerowski to, Wieczerowski tamto, Wieczerowski ma łeb… Wieczerowski też jest tylko człowiekiem. Mądrym człowiekiem, oczywiście, wybitnym, ale tylko człowiekiem i niczym ponadto. Dopóki mowa o abstraktach — Wieczerowski jest potęgą, ale kiedy życie przypiera do muru… Przykro tylko, że z miejsca opowiedział się po stronie Walki, a mnie nawet nie raczył wysłuchać… Malanow wziął czajnik i wrócił do pokoju. A w pokoju naturalnie Weingarten robił szmatę z Wieczerowskiego. Ponieważ oczywiście pietyzm pietyzmem, ale jeśli człowiek gada bzdury, to żaden pietyzm nie jest mu w stanie pomóc. …Czy Wieczerowski czasem sobie nie wyobraża, że ma do czynienia z kompletnymi idiotami? Może Wieczerowski ma w zanadrzu paru szanowanych, a zarazem obłąkanych profesorów, którzy po pół litrze gotowi są wysłuchać z entuzjazmem tej całej abrakadabry. On, Weingarten, takich sław osobiście nie zna. On, Weingarten, dysponuje swoim starym przyjacielem Dymitrem Małanowem, od którego on, Weingarten, mógłby oczekiwać zrozumienia, tym bardziej że sam Malanow także ucierpiał. I co — może myślicie, że Malanow wysłuchał jego, Weingartena, z entuzjazmem? Z zainteresowaniem? A może ze współczuciem? Nic z tych rzeczy! W pierwszych słowach zarzucił Weingartenowi kłamstwo. I nawiasem mówiąc, z pewnego punktu widzenia miał rację. On, Weingarten, już teraz dostaje dreszczy na samą myśl, że mógłby to wszystko opowiedzieć swojemu szefowi, chociaż szef, mówiąc między nami, wcale nie jest jeszcze stary, nie zwapniał jak na razie i nawet sam jest skłonny do niejakiego szlachetnego szaleństwa, jeśli w grę wchodzą interesy nauki. Nie wiadomo, jak wyglądają sprawy u Wieczerowskiego, ale on, Weingarten, nigdy nie stawiał przed sobą takiego celu — spędzić resztę życia w nawet najbardziej luksusowym domu wariatów… — Przyjedzie pogotowie psychiatryczne i cześć! — powiedział Zachar żałośnie. — To przecież jasne. Warn to jeszcze dobrze, ale mnie wrobią w manię seksualną… — Poczekaj, Zachar! — powiedział Weingarten z rozdrażnieniem. Nie, Filipie, słowo honoru, ja cię po prostu nie poznaję! Załóżmy nawet, że gadanie o domach wariatów to pewna przesada. Ale przecież natychmiast skończymy się jako uczeni! Nasze nazwiska wzbudzać będą huragany śmiechu! A poza tym, do diabla, jeśli nawet założyć, że nam się uda znaleźć jednego czy dwóch zwolenników w Akademii — z jakim czołem ośmielą się zawiadomić o tym rząd? Kto na to pójdzie? Przecież człowieka trzeba najpierw przepuścić przez maszynkę do mięsa, żeby poszedł na coś takiego! No, a jeśli już chodzi o ludzkość, moi drodzy współbracia… — Weingarten machnął ręką i spojrzał swoimi oliwkami na Malanowa. — Nalej mi, tylko żeby była gorąca — powiedział. — Rozgłos… Rozgłos to, wiecie, kij o dwóch końcach… — zaczął głośno siorbać herbatę, co chwila przesuwając owłosioną ręką po spoconym nosie. — Kto jeszcze chce herbaty? — zapytał Malanow. Na Wieczerowskiego starał się nie patrzeć. Nalał Zacharowi, nalał Głuchowowi, nalał sobie. Usiadł. Było mu strasznie żal Wieczerowskiego i strasznie za niego wstyd. Ma rację Walka — autorytet uczonego to rzecz niezmiernie wrażliwa. Je dno nienaukowe wystąpienie i gdzie twój autorytet, Filipie? Wieczerowski skulił się w fotelu i ukrył twarz w dłoniach. To było nie do zniesienia. Malanow powiedział: — Rozumiesz, Filipie, twoje wszystkie propozycje… ten twój program działania… teoretycznie to na pewno jest słuszne. Ale nam teraz nie teoria jest potrzebna. Nam teraz jest potrzebny taki program, który można realizować, w konkretnych, realnie istniejących warunkach. Powiedziałeś na przykład — zjednoczona ludzkość. Rozumiesz, dla twojego programu na pewno jakaś tam ludzkość się nadaje, ale nie nasza, ziemska. Ludzkość w nic takiego nie uwierzy. Wiesz, kiedy ludzie uwierzą w supercywilizację? Kiedy ta supercywilizacja zniży się do naszego poziomu i z lotu koszącego zacznie rzucać na nas bomby. Wtedy oczywiście uwierzymy, wtedy zjednoczymy się, zresztą też pewnie nie od razu, bo w tym zamieszaniu na początek zaczniemy się zabijać nawzajem. — Dokładnie tak właśnie! — powiedział Weingarten nieprzyjemnym głosem i zaśmiał się krótko. Wszyscy przez chwilę milczeli. — A moim zwierzchnikiem jest kobieta — powiedział Zachar. -Bardzo miła, mądra, ale jak ja jej mam o tym wszystkim opowiedzieć? O sobie? I znowu wszyscy umilkli na dłuższy czas. Popijali herbatę. Potem Głuchow powiedział cichym głosem: — Jakaż to znakomita herbata! Słowo daję, jest pan mistrzem, Dymitrze Aleksiejewiczu. Dawno nie piłem takiej herbaty… Tak, tak… Oczywiście to wszystko jest trudne, niejasne… A z drugiej strony niebo, księżyc — patrzcie, jaki piękny… herbata, papierosy… Doprawdy, czego jeszcze potrzeba człowiekowi? Telewizja nadaje serial kryminalny, zupełnie niezły… Nie wiem, nie wiem… Pan coś mówił, Dymitrze, o gwiazdach, o rozproszonej materii… A co nas to właściwie obchodzi? Jeśli się tak dobrze zastanowić? Jakieś podglądactwo, prawda? No więc dostał pan po łapach — nie podglądaj! Pij herbatę, patrz w telewizor… Niebo nie jest po to, żeby w nim gmerać. Niebo jest po to, żeby się nim zachwycać… I w tym momencie syn Zachara dźwięcznie i triumfalnie oznajmił: — A ty jesteś chytry! Malanow myślał w pierwszej chwili, że chłopcu chodzi o Głuchowa, ale nie. Chłopczyk mrużąc oczy jak dorosły patrzył na Wieczerowskiego i groził mu palcem umazanym w czekoladzie. „Cicho, cicho…“ — z bezradnym wyrzutem wymamrotał Zachar, a Wieczerowski nagle odsłonił twarz i przybrał swoją początkową pozę: rozwalił się w fotelu, wyciągnął, a następnie skrzyżował swoje długie nogi. Jego ruda twarz była roześmiana. — A więc — powiedział — z radością konstatuję, że hipoteza towarzysza Weingartena prowadzi nas w ślepy zaułek widoczny gołym okiem. Łatwo zauważyć, że w podobny zaułek prowadzi hipoteza legendarnej Ligi Dziewięciu, tajemniczego rozumu ukrytego w otchłaniach oceanu światowego i w ogóle dowolnej rozumnie działającej siły. Byłoby naprawdę świetnie, gdybyście teraz chwilę pomilczeli i przemyśleli problem, aby przekonać się o niepodważalnej słuszności moich słów. Malanow bezmyślnie mieszał w szklance łyżeczką. Niebywałe, wszystkich nas drań sprzedał, nawet nie zauważyliśmy kiedy! Po co? Na diabła mu ten spektakl? Weingarten patrzył wprost przed siebie, z wolna wybałuszając oczy, jego tłuste spocone policzki zastraszająco podrygiwały. Skonsternowany Głuchow patrzył na wszystkich po kolei, a Zachar zwyczajnie cierpliwie czekał — widocznie nie dostrzegł żadnego dramatyzmu w tej minucie milczenia. Po jakimś czasie Wieczerowski zaczął znowu. — Zwróćcie uwagę. Aby wyjaśnić fantastyczne wydarzenia, spróbowaliśmy zastosować sposób rozumowania, chociaż fantastyczny, niemniej jednak leżący w sferze naszych współczesnych pojęć. To nam nie dało nic. Absolutnie nic. Walentin udowodnił to nam nadzwyczaj przekonywająco. Dlatego zapewne nie ma żadnego sensu… powiedziałbym, tym bardziej nie ma sensu rozumowanie wybiegające poza sferę naszych współczesnych pojęć. Powiedzmy — wiara w Boga… albo… albo… jeszcze coś innego, Wniosek? Weingarten spazmatycznym ruchem wytarł twarz połą koszuli i zaczął gorączkowo łykać herbatę. Malanow zapytał urażony: — To co — specjalnie wpuściłeś nas w kanał? — A co mi pozostało do zrobienia? — odpowiedział Wieczerowski, unosząc swoje przeklęte rude brwi pod sam sufit. — Miałem wam sam udowadniać, że chodzenie z tym gdziekolwiek nie ma najmniejszego sensu? Że w ogóle jest bez sensu takie stawianie problemu? „Liga Dziewięciu albo rozum z Tau Wieloryba…“. Co to dla was za różnica? O czym tu dyskutować? Bez względu na to, jaka byłaby wasza odpowiedź, nie ustalicie na jej podstawie żadnego programu działania. Czy dom się spalił, czy zniosła go woda, czy zniszczył huragan — musicie myśleć nie o tym, co stało się z domem, a o tym, gdzie teraz mieszkać, jak teraz żyć i co robić dalej. — Chcesz powiedzieć… — zaczął Malanow. — Ja chcę powiedzieć — stwierdził twardo Wieczerowski — że nic szczególnie interesującego z wami się nie stało. Nie ma się czym pasjonować, nie ma czego badać, nie ma czego analizować. Wasze poszukiwania przyczyn to po prostu jałowa ciekawość. Nie o tym powinniście myśleć, jak i kto zbudował tę komorę ciśnień, tylko jak się zachować pod ciśnieniem. A myśleć o tym jest znacznie trudniej niż fantazjować o cesarzu Asioce, ponieważ od tej chwili każdy z was jest sam. Nikt wam nie pomoże. Nikt niczego nie doradzi. Nikt o niczym za was nie zadecyduje. Ani Akademia Nauk, ani rząd, ani nawet cała postępowa ludzkość… Ale o tym dostatecznie przekonywająco mówił Walentin. Wstał, nalał sobie herbaty i ponownie wrócił na fotel, pewny siebie nie do zniesienia, niedbale wytworny, zapięty na wszystkie guziki, jak na przyjęciu dyplomatycznym. Nawet filiżankę trzymał niby jakiś lord na five o'clocku u królowej… Syn Zachara zacytował na cały dom: — „Jeśli chory lekceważy zalecenia lekarza, leczy się niesystematycznie, nadużywa alkoholu, to mniej więcej po pięciu, sześciu latach drugie stadium choroby przechodzi w trzecie i ostatnie…“. Zachar nagle powiedział z rozpaczą: — Ale dlaczego? Dlaczego właśnie ja, dlaczego wy? Wieczerowski z leciutkim stuknięciem postawił filiżankę na talerzyku, a talerzyk na stole obok siebie. — Dlatego, że wiek nasz chadza w czerni — objaśnił Wieczerowski, osuszając szaroróżowawe jak u konia wargi śnieżnobiałą chusteczką. — Nosi wysoki cylinder, a jednak nadal uciekamy, potem zaś, gdy zegar wybija godzinę bezczynności, godzinę wyrzeczenia się spraw powszednich, ogarnia nas rozterka i nie marzymy już o niczym… — Idź do diabła — powiedział Malanow, a Wieczerowski zaśmiał się sytym marsjańskim śmiechem. Weingarten wygrzebał z przepełnionej popielniczki w miarę przyzwoity niedopałek, wetknął go pomiędzy grube wargi, potarł zapałkę o pudełko i czas jakiś tak siedział bezmyślnie, gapiąc się w płomyk. — Rzeczywiście — powiedział w końcu. — Czy to nie wszystko jedno, jaka właściwie siła… jeśli z góry wiadomo, że przewyższa ludzką… — Zapalił. — Pleśń, na którą spadła cegła, czy też pleśń, na którą spadła dwudziestokopiejkówka… Tylko że ja nie jestem pleśnią. Ja mogę wybierać. Zachar spojrzał na niego z nadzieją, ale Weingarten zamilkł. Wybierać, pomyślał Malanow. Łatwo powiedzieć — wybierać… — Łatwo powiedzieć wybierać! — zaczął nawet Zachar, ale odezwał się Głuchow i Zachar z nadzieją wlepił w niego oczy. — Przecież to jasne! — powiedział Głuchow z niezwykłą mocą. — Czy naprawdę nie jest dla was oczywiste, co należy wybrać? Życie, oczywiście! No bo co innego! Przecież nie te wasze teleskopy, nie wasze probówki… Niech się udławią waszymi teleskopami! Waszą dyfuzyjną materią!… Trzeba żyć, trzeba kochać, wielbić przyrodę, wielbić, a nie dłubać w niej! Kiedy teraz patrzę na drzewo, na krzak, czuję i wiem, że to mój przyjaciel, istniejemy jeden dla drugiego, jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni… — Teraz? — zapytał głośno Wieczerowski. Głuchow zająknął się. — Przepraszam? — wymamrotał. — A przecież my się znamy, Władlenie Siemionowiczu — powiedział Wieczerowski. — Pamięta pan? Estonia, szkoła lingwistyki matematycznej… sauna, piwo… — Tak, tak — powiedział Głuchow, spuszczając oczy. — Tak. — Pan był wtedy zupełnie inny — powiedział Wieczerowski. — Kiedy to było… — powiedział Głuchow. — Baronowie, wie pan, starzeją się… — Baronowie również wojują — powiedział Wieczerowski. — Nie tak znowu dawno to było. Głuchow w milczeniu rozłożył ręce. Malanow nic z tego intermedium nie zrozumiał, ale coś tam było, i to coś niemiłego, nie przypadkiem rozmawiali ze sobą w ten sposób. A Zachar widocznie zrozumiał jakoś po swojemu, wyczuł chyba jakiś wyrzut pod swoim adresem w tych kilku słowach, a może nawet zniewagę, ponieważ nagle z niezwykłą gwałtownością, nieomal z nienawiścią, prawie krzyknął zwracając się do Wieczerowskiego: — A jednak Sniegowoja zamordowali! Panu łatwo mówić, pana nie wzięli za gardło, panu to dobrze! Wieczerowski skinął głową. — Tak — powiedział. — Mnie jest dobrze. Mnie jest dobrze, ale Władlenowi Siemionowiczowi także jest dobrze. Prawda? Malutki, przytulny człowiek z zaczerwienionymi króliczymi oczkami za mocnymi staromodnymi szkłami w stalowej oprawce ponownie w milczeniu rozłożył ręce. Potem wstał i nie patrząc na nikogo powiedział: — Przykro mi, ale czas już na mnie. Jest bardzo późno… ROZDZIAŁ 8 15…Być może chcesz przenocować u mnie? — zapytał Wieczerowski. Malanow zmywał naczynia i rozważał tę propozycję. Wieczerowski nie poganiał go. Znowu poszedł do dużego pokoju, czas jakiś coś tam robił, potem wrócił z kupą śmieci w wilgotnej gazecie i wrzucił to wszystko do wiadra. Następnie wziął ścierkę i zaczął wycierać stół w kuchni. Tak w ogóle, po tym wszystkim, co się tu dzisiaj działo, i po tych rozmowach Malanow nie bardzo miał ochotę zostać sam. Ale z drugiej strony zostawić mieszkanie i iść sobie było jakoś głupio i mówiąc szczerze, wstyd. Wychodzi na to, że mnie jednak wygryźli, pomyślał. Nie znoszę nocowania poza domem, nawet u przyjaciół. Nawet u Wieczerowskiego. Nagle zupełnie wyraźnie poczuł zapach kawy. Krucha jak płatek róży różowa filiżanka, a w niej czarodziejski napój a la Wieczerpwski. Ale jeśli się dobrze zastanowić — kto na noc pije kawę… Kawę pije się rano… Umył ostatni talerz, postawił na suszarce, byle jak wytarł kałużę na linoleum i poszedł do dużego pokoju. Wieczerowski już tam siedział w fotelu, zwrócony twarzą do okna. Niebo za oknem było złotoróżowe, młody księżyc niczym na minarecie trwał dokładnie nad dachem wieżowca. Malanow wziął swój fotel, również odwrócił go do okna i również usiadł. Teraz rozdzielało ich biurko, na którym Filip starannie posprzątał — książki leżały równiutko jedna na drugiej, z odwiecznego kurzu nie zostało nawet śladu, wszystkie trzy ołówki i pióro spoczywały w szeregu obok kalendarza. W ogóle, w czasie kiedy Malanow mył naczynia, Wieczerowski sprzątnął pokój na wysoki połysk — tyle że nie użył odkurzacza — a sam nadal pozostał elegancki, wykwintny, bez jednej plamki na swoim kremowym garniturze. Nawet się nie spocił, co zakrawało już na kompletną fantastykę. A za to Malanow, chociaż był w fartuchu Irki, miał cały brzuch mokry. Jeśli żona ma mokry brzuch po myciu naczyń, znaczy, że mąż jest pijakiem. A jeśli mąż?… Milcząc patrzyli, jak w wieżowcu gasną okna, jedno po drugim. Zjawił się Kalam, miauknął cichutko, wskoczył Wieczerowskiemu na kolana, zwinął się w kłębek i zamruczał. Wieczerowski delikatnie gładził go smukłą, wąską dłonią, nie odrywając oczu od świateł za oknem. — On linieje — uprzedził Malanow. — Nieważne — powiedział cicho Wieczerowski. Znowu zamilkli. Teraz kiedy obok nie było spoconego, czerwonego Weingartena, kompletnie załamanego Zachara z jego straszliwym synem i takiego zwyczajnego, a zarazem zagadkowego Głuchowa, kiedy obok był tylko Wieczerowski, bezgranicznie spokojny, bezgranicznie pewny siebie, nie oczekujący od nikogo żadnych nadnaturalnych decyzji — teraz wszystko, co się zdarzyło, wydawało się może nie snem nawet, a raczej ekscentryczną powieścią i jeśli nawet to stało się naprawdę, to przecież dawno temu, a właściwie tylko zaczynało się dziać i nie miało oczywiście dalszego ciągu. Malanow odczuł nawet pewne mgliste zainteresowanie tą na wpół literacką postacią — czy facet dostał w końcu swoje piętnaście lat, czy też wszystko… 16…przypomniał sobie Sniegowoja i pistolet w kieszeni piżamy, i pieczęć na drzwiach. — Słuchaj — powiedział Malanow — czy oni naprawdę zabili Sniegowoja? — Kto? — nie od razu zapytał Wieczerowski. — No… — zaczął Malanow i umilkł. — Wszystko wskazuje na to, że Śniegowej się zastrzelił — powiedział Wieczerowski. — Nie wytrzymał. — Czego nie wytrzymał? — Presji. Dokonał wyboru. To nie była fantastyczna powieść. Znowu poczułem ten znajomy już ucisk wewnątrz, wlazłem na fotel z nogami, objąłem kolana i skurczyłem się tak, że aż kości zachrzęściły. To przecież jestem ja, to wszystko dzieje się ze mną. Wieczerowskiemu to dobrze… — Słuchaj — powiedziałem przez zęby. — Co zaszło między tobą a Głuchowem? Jakoś dziwnie z nim rozmawiałeś… — On mnie rozgniewał — powiedział Wieczerowski. — Czym? Wieczerowski przez chwilę milczał. — Nie ma odwagi zostać sam — powiedział. — Nie rozumiem — oświadczyłem po chwili namysłu. — Złości mnie nie to, jakiego dokonał wyboru — powiedział Wieczerowski powoli, jakby rozmyślając na głos. — Ale po co wciąż się usprawiedliwiać? A on się nie tylko usprawiedliwia, jeszcze stara się zwerbować innych. Wstyd mu być słabym wśród silnych, chce, żeby i inni byli słabi. Myśli, że wtedy będzie mu lżej. Być może ma rację, ale mnie to rozwściecza… Słuchałem go z otwartymi ustami, a kiedy umilkł, zapytałem ostrożnie: — Chcesz powiedzieć, że Głuchow… też jest pod presją? — On był pod presją. I nie wytrzymał. — Poczekaj… Jesteś pewien? Powoli odwrócił do mnie twarz. — A ty nie zrozumiałeś? — zapytał. — Skąd? Przecież on mówił… Słyszałem na własne uszy… Zresztą widać gołym okiem, że ten facet nawet w najśmielszych snach…To jasne! Zresztą teraz już nie wydawało mi się takie jasne. Być może nawet wręcz przeciwnie. — A więc nie zrozumiałeś — powiedział Wieczerowski, patrząc na mnie z ciekawością. — Hm… A Zachar zrozumiał. — Po raz pierwszy tego wieczoru wyciągnął kapciuch i niespiesznie zaczął nabijać fajkę. — Dziwne, że nie zrozumiałeś… Zresztą byłeś wyraźnie nieswój. A tymczasem zastanów się sam. Facet uwielbia kryminały, facet lubi siedzieć przed telewizorem, dziś właśnie nadają kolejny odcinek tego żałosnego filmu, a on nagle zrywa się z ulubionego fotela, pędzi do zupełnie nie znanych sobie ludzi — po co? Żeby się poskarżyć na swoje bóle głowy? — potarł zapałkę i zaczai rozpalać fajkę. Czerwonożółty ogieniek zatańczył w jego skupionych oczach. Zapachniało wonnym dymem. — A oprócz tego od razu go poznałem. Ściśle — nie od razu… Bardzo się zmienił. Kiedyś był taki wesolutki, energiczny, krzykliwy, pełen jadu… żadnego rousseauizmu, żadnych tam kieliszeczków. W pierwszej chwili nawet mi się go żal zrobiło, ale kiedy zaczął reklamować swój nowy światopogląd, rozwścieczył mnie. Umilkł i zajął się swoją fajką. Skuliłem się. Oto jak to wygląda. Jakby walec przejechał po człowieku. Uszedł z życiem, ale już nie jest sobą. Zdegenerowana materia… Zdegenerowany duch. Co oni z nim zrobili? Nie wytrzymał… Boże drogi, przecież można sobie wyobrazić takie ciśnienie, którego nikt nie wytrzyma… — To znaczy, że Sniegowoja również potępiasz? — zapytałem. — Ja nie potępiam nikogo — powiedział Wieczerowski. — No nie, przecież wściekłeś się… na Głuchowa… — Nie zrozumiałeś mnie — powiedział z lekkim zniecierpliwieniem Wieczerowski. — Wcale mnie nie złości wybór Głuchowa. Jakie ja mam prawo osądzać człowieka, który dokonał wyboru zostawiony sam na sam ze sobą, bez pomocy, bez nadziei… Irytuje mnie zachowanie Głuchowa już potem, kiedy wybór został dokonany. Powtarzam: Głuchow wstydzi się swojej decyzji i dlatego — tylko dlatego — stara się nawrócić innych na swoją wiarę. To znaczy, w istocie rzeczy wzmacnia i bez tego przemożną siłę. Rozumiesz mnie? — Umysłem rozumiem — powiedziałem. Chciałem dodać jeszcze, że Głuchowa można w pełni zrozumieć, a zrozumiawszy — wybaczyć mu, że w ogóle Głuchow znajduje się poza sferą analizy, w sferze miłosierdzia, ale nagle poczułem, że nie mogę dłużej rozmawiać. Trzęsło mnie. Bez pomocy, bez nadziei… Dlaczego właśnie ja? Co ja im zrobiłem?… Trzeba było podtrzymywać rozmowę i powiedziałem, zaciskając zęby po każdym słowie… — W końcu istnieje takie ciśnienie, którego żaden człowiek nie wytrzyma… Wieczerowski coś odpowiedział, ale nie usłyszałem go albo nie zrozumiałem. Nagle do mnie dotarło, że jeszcze wczoraj byłem człowiekiem, członkiem społeczności, miałem swoje troski i kłopoty, ale póki nie łamałem praw ustanowionych przez społeczność, co w końcu nie było takie trudne, zdążyło nawet wejść w krew — póki przestrzegałem tych praw, przed wszelkimi możliwymi niebezpieczeństwami chroniła mnie milicja, armia, związki zawodowe, opinia społeczna, przyjaciele, rodzina wreszcie, i teraz oto coś się przemieściło w otaczającym mnie świecie i zamieniłem się w samotnego piskorza ukrytego w norze, a wokół krążą potworne, niewyraźne cienie, którym nawet nie są potrzebne zębate pyski — wystarczy lekkie poruszenie płetwą, żeby mnie zetrzeć w pył, zmiażdżyć, obrócić w nicość… I dano mi do zrozumienia, że dopóki siedzę w swojej norze, nikt mnie nie ruszy. Gorzej — oddzielono mnie od ludzkości, jak oddziela się owcę od stada, ciągną mnie dokądś, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co, a stado nie podejrzewając niczego idzie swoją drogą i odchodzi coraz dalej i dalej… Gdyby to byli wojowniczo nastrojeni Przybysze, gdyby to była straszna niszczycielska agresja z Kosmosu, z głębin oceanu, z czwartego wymiaru — o ileż byłoby mi lżej! Byłbym jednym z wielu, znalazłoby się dla mnie miejsce, znalazłaby się dla mnie robota, byłbym w szeregu obok innych! A tak, na oczach wszystkich dosięgnie mnie zagłada i nikt nic nie zauważy, a kiedy zginę, kiedy mnie zetrą w pył, wszyscy zdziwią się niepomiernie i wzruszą ramionami. Bogu dzięki, że chociaż Irki tu nie ma. Bogu dzięki, że to jej przynajmniej nie dotyczy… Bzdura! Bzdura! Obłędna bzdura! Potrząsnąłem głową z całej siły i szarpnąłem się za włosy. I cały ten koszmar tylko dlatego, że zajmuję się materią dyfuzyjną?! — Najprawdopodobniej — powiedział Wieczerowski. Spojrzałem na niego ze zgrozą i dopiero po chwili zrozumiałem, że mój własny krzyk jeszcze stoi mi w uszach. — Filipie, posłuchaj, przecież w tym wszystkim nie ma ani odrobiny sensu! — powiedziałem z rozpaczą. — Z punktu widzenia człowieka: żadnego — powiedział Wie-czerowski. — Ale przecież właśnie ludzie nie mają nic przeciwko twoim zajęciom. — A kto ma? — Przestań nawijać w kółko to samo! — powiedział Wieczerow-ski, i było to tak do niego niepodobne, że się roześmiałem. Nerwowo. Histerycznie. I usłyszałem w odpowiedzi zadowolony marsjański śmiech. — Słuchaj — powiedziałem — niech ich wszystkich diabli wezmą. Lepiej napijmy się herbaty. Bardzo się bałem, że Wieczerowski zaraz powie, że mu się spieszy, że jutro ma egzaminy studentów, że powinien skończyć rozdział, albo coś w tym rodzaju, więc dodałem pospiesznie: — Co ty na to? Zachomikowałem jeszcze jakąś tam bombonierkę. Co tam, myślę, będę karmić Weingartena cukierkami… No? — Z przyjemnością — powiedział Wieczerowski i wstał skwapliwie. — Wiesz — mówiłem, kiedy szliśmy do kuchni, kiedy nalewałem wodę i stawiałem czajnik na gazie — wciąż myślę i myślę, i robi mi się ciemno przed oczami. Tak nie wolno, nie wolno. To właśnie zgubiło Sniegowoja, teraz rozumiem to świetnie. Siedział w mieszkaniu sam jak palec, zapalił wszystkie lampy, no i co mu z tego przyszło? Tej ciemności żadna lampa nie rozjaśni. Myślał, pewnie, myślał, a potem coś go popchnęło i koniec… Nie wolno tracić poczucia humoru, tyle ci powiem. To przecież jest naprawdę zabawne: taka moc, taka potęga, tyle energii — i wszystko po to, żeby przeszkodzić człowiekowi zrozumieć, co się dzieje, kiedy gwiazda trafia na obłok rozproszonej materii… Naprawdę, zastanów się nad tym! Prawda, że to zabawne? Wieczerowski patrzył na mnie z jakimś niezwykłym wyrazem twarzy. — Wiesz, Dima — powiedział — humorystyczny aspekt tego, tej sytuacji, jakoś mi nie przyszedł do głowy. — No bo naprawdę… Tylko sobie wyobraź… Oni się tam zbierają i zaczynają obliczać: na etologię pierścienic dajemy sto megawatów, na forsowanie takiego a takiego projektu siedemdziesiąt pięć gigawatów, na powstrzymanie Malanowa wystarczy dziesięć… któryś się sprzeciwia — dziesięć to za mało. Trzeba mu przecież zatruć życie telefonami — to po pierwsze. Podesłać koniak i babę — to dwa… — usiadłem, ścisnąłem dłonie między kolanami. — Jak tam sobie uważasz, ale mnie to śmieszy. — Tak — zgodził się Wieczerowski — to dosyć zabawne. Nie za bardzo. Jednak masz dosyć ubogą wyobraźnię, Dima. Nawet dziwne, że wymyśliłeś te swoje kawerny. — Jakie znowu kawerny! — powiedziałem. — Nie było żadnych kawern. I nie będzie. Nasi chłopcy nie pękają, obywatelu prokuratorze. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, dziobata Ninka potwierdzi, że mnie tam nie było… A w ogóle mój planowy temat to IK-spektometr, a cała reszta to inteligenckie tęsknoty, kompleks Galileusza… Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Cichutko zachrypiał czajnik, gotowy zakipieć, zaczai robić "pf-pf-pf". — No, niech ci będzie — powiedziałem — mam ubogą wyobraźnię. Proszę bardzo. Ale musisz przyznać, że jeśli odrzucić te wszystkie niemiłe szczegóły, całość wygląda niezmiernie interesująco. Wychodzi jednak na to, że oni rzeczywiście istnieją. Hę było gadania, ile przypuszczeń, ile kłamstw… wymyślili jakieś kretyńskie talerze, baalbeskie werandy, a oni pomimo wszystko istnieją. Tylko oczywiście zupełnie inaczej, niż przypuszczaliśmy… Nawiasem mówiąc zawsze byłem przekonany, że kiedy oni nareszcie się ujawnią, będą absolutnie niepodobni do wszelkich naszych wyobrażeń na ich temat… — Jacy znowu oni? — z roztargnieniem zapytał Wieczerowski. Zapalał właśnie zgasłą fajkę. — Przybysze — odpowiedziałem. — Albo też, wyrażając się naukowo — supercywilizacja. — A — powiedział Wieczerowski. — Rozumiem. Rzeczywiście nikt jeszcze nie wymyślił, że będą podobni do śledczego z zaburzeniami zachowania. — Dobra, dobra — powiedziałem. Wstałem i zacząłem ustawiać na stole wszystko potrzebne do picia herbaty. — Ja mam może ubogą wyobraźnię, ale ty widocznie nie masz jej wcale. — Zapewne tak jest — zgodził się Wieczerowski. — Absolutnie nie jestem w stanie wyobrazić sobie czegoś, co moim zdaniem nie istnieje. Na przykład flogiston, czyli gaz cieplny… albo, powiedzmy, eter kosmiczny… Nie, nie, zaparz świeżą, proszę cię… i nie żałuj herbaty. — Sam wiem — osadziłem go. -Więc co mówiłeś o flogistonie? — Nigdy nie wierzyłem w jego istnienie. I nigdy nie wierzyłem w supercywilizację. I flogiston, i supercywilizacje — to wszystko jest zbyt ludzkie. Jak u Baudelaire'a. Zbyt ludzkie, a więc — zwierzęce. Nie idzie od rozumu. Od niezrozumienia. — Przepraszam bardzo! — powiedziałem, stojąc z czajniczkiem do zaparzania w jednej ręce i z paczką cejlońskiej w drugiej. — Sam przecież przyznałeś, że mamy do czynienia z supercywilizacją… — W żadnym razie — powiedział Wieczerowski niewzruszenie — a mówiąc ściśle: w żadnym razie nie przyznałem niczego takiego. To wy uznaliście, że macie do czynienia z supercywilizacją. A ja wykorzystałem tę okoliczność, żeby wskazać wam właściwą drogę… W dużym pokoju zadzwonił telefon. Wzdrygnąłem się i upuściłem pokrywkę od czajniczka. — D-do diabła… — wymamrotałem, patrząc to na Wieczerowskiego, to na drzwi. — Idź, idź — spokojnie powiedział Wieczerowski. — Ja zaparzę. Nie od razu podniosłem słuchawkę. Ogarnęło mnie przerażenie. Kto mógł do mnie dzwonić, szczególnie o tej porze? Może pijany Weingarten? Siedzi tam sam jeden… Podniosłem słuchawkę. — Tak? Głos pijanego Weingartena powiedział: — No, oczywiście, że nie śpi… Witaj, ofiaro superrozumu! Co tam u ciebie? — Okay — odpowiedziałem z ogromną ulgą. — No, a jak ty? — U nas wszystko w porządku… — oznajmił Weingarten. — P-pojechaliśmy do "Aus…Astorii"… Do "Austerii", zrozumiałeś?… Wzięliśmy pół litra — jakoś niepoważnie. Wtedy wzięliśmy jeszcze pół… Zabraliśmy te dwie połówki… inaczej mówiąc jednego całego litra… i teraz już się czujemy znakomicie. Może byś przyjechał? — Nie mam ochoty — powiedziałem. — Siedzę z Wieczerowskim i pijemy sobie herbatę. — Porzućcie wszelką nadzieję, którzy pijecie herbatę — powiedział Weingarten. — No dobra. Jakby coś — zadzwoń… — Nie rozumiem — jesteś sam czy z Zacharem? — Jesteśmy we trójkę — powiedział Weingarten. — To bardzo miłe. A więc w razie czego przyjeżdżaj. Cz… czekamy… — i odłożył słuchawkę. Wróciłem do kuchni. Wieczerowski nalewał herbatę. — Weingarten? — zapytał. — Tak. To jednak przyjemnie, że w tym szaleństwie chociaż jedno zostało po dawnemu. Inwariantność wobec szaleństwa. Nigdy przedtem nie myślałem, że pijany Weingarten ma jakieś dobre strony. — Co on ci powiedział? — zainteresował się Wieczerowski. — Powiedział: porzućcie wszelką nadzieję, którzy pijecie herbatę. Wieczerowski zaśmiał się z zadowoleniem. Lubił Weingartena, bardzo po swojemu, ale lubił. Uważał Weingartena za enfant terrible — ogromne, spocone enfant terrible. — Chwileczkę — powiedziałem. — A gdzie cukierki? Aha! Otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem wspaniałą bombonierkę "Dama Pikowa". — Widzisz? — O! — z szacunkiem powiedział Wieczerowski. — Pozdrowienia od supercywilizacji — powiedziałem. — Aha! Więc co ty mówiłeś? Całkiem mnie zbiłeś z tropu… Już wiem! Więc ty nadal twierdzisz… — Aha… — powiedział Wieczerowski — twierdzę. Zawsze wiedziałem, że żadne supercywilizacje nie istnieją. A teraz, po tym wszystkim, co się stało — domyślam się, dlaczego nie istnieją. — Poczekaj, poczekaj… — odstawiłem filiżankę. — Dlaczego i tak dalej — to wszystko teoria, ale ty mi powiedz… Jeśli to nie supercywilizacja… jeśli to nie są przybysze w najszerszym znaczeniu tego słowa, to kto to jest w takim razie? — ogarnął mnie gniew. — Czy ty wiesz coś, czy po prostu mielesz ozorem, zabawiasz się paradoksami? Jeden już się zastrzelił, drugiego przerobili na meduzę… Czego nam mącisz w głowach? Nie, nawet gołym okiem było widać, że Wieczerowski nie zabawia się paradoksami, nie mąci nam w głowach. Jego twarz nagle poszarzała, pojawił się na niej wyraz znużenia i jakieś ogromne, do tej chwili starannie ukrywane, a teraz nagle ujawnione napięcie… albo może raczej upór — wściekły, niezłomny upór. Wieczerowski nawet przestał być podobny do siebie. Jego twarz, zwykle raczej nieco ospała, z takim niedbałym arystokratycznym wyrazem znudzenia, teraz jakby skamieniała. I znowu ogarnęło mnie przerażenie. W tym momencie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Wieczerowski siedzi tu wcale nie po to, żeby mnie podtrzymać moralnie. I wcale nie dlatego zapraszał mnie do siebie na nocleg, a jeszcze wcześniej, żebym u niego posiedział i popracował. I chociaż bałem się straszliwie, poczułem nagle przypływ ogromnej litości, niczym właściwie nie uzasadnionej litości — opartej tylko na bardzo niejasnych odczuciach, a może dlatego, że tak nagle zmienił się na twarzy. I przypomniałem sobie ni z tego, ni z owego, że mniej więcej trzy lata temu Wieczerowski leżał w szpitalu, ale niedługo, szybko go wypisano… 17… nie znany do tej pory rodzaj dobrotliwego nowotworu. Dopiero po roku. A ja o tym wszystkim w ogóle dowiedziałem się zaledwie ubiegłej jesieni, a przecież widywaliśmy się codziennie, pijałem u niego kawę, słuchałem jego marsjańskiego śmiechu, skarżyłem się na swoją furunkulozę. I nic, ale to absolutnie nic nie podejrzewałem… I teraz, ogarnięty tą niespodziewaną litością, nie wytrzymałem i powiedziałem, chociaż wiedziałem z góry, że mówienie o tym nie ma sensu i że nic rozsądnego z tego nie wyniknie. — Filipie — powiedziałem — Filipie, czy ty też jesteś pod presją? Oczywiście Wieczerowski nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje pytanie. Po prostu nie usłyszał mnie. Napięcie znikło z jego twarzy, utonęło w arystokratycznym znudzeniu, rude powieki zasłoniły oczy i zaczął energicznie ssać wygasłą fajkę. — Wcale nie mam zamiaru mącić wam w głowach — powiedział. Sami sobie mącicie. Przecież to wy wymyśliliście swoją supercywilizację i w żaden sposób nie chcecie zrozumieć, że to jest za proste — współczesna mitologia i nic ponadto. Dreszcz mi przeszedł po grzbiecie. To jest za proste? A więc jeszcze gorzej? Jeszcze? — Przecież jesteś astronomem — ciągnął Wieczerowski z wyrzutem. Powinieneś znać podstawowy paradoks ksenologii… — Znam — powiedziałem. — Każda cywilizacja w swoim rozwoju z wysokim prawdopodobieństwem… — I tak dalej — przerwał mi Wieczerowski. — Nieuchronnie powinniśmy dostrzegać ślady ich działalności, ale tych śladów nie dostrzegamy. Dlaczego? Dlatego że supercywilizacje nie istnieją. Dlatego że nie wiadomo, z jakiego powodu nie następuje przekształcenie się cywilizacji w supercywilizacje. — No oczywiście — powiedziałem. — Cywilizacje popełniają samobójstwa za pomocą wojen nuklearnych. Brednie. — Oczywiście, że brednie — spokojnie zgodził się Wieczerowski. Również zbyt proste, zbyt prymitywne — wszystko w sferze naszych zwykłych wyobrażeń… — Poczekaj — powiedziałem. — Co ty tak bez końca powtarzasz jak papuga — prymitywne, prymitywne… Oczywiście, wojna nuklearna to bardzo prymitywne. Tak naprawdę, wszystko z pewnością nie jest takie proste… Schorzenia genetyczne… zmęczenie istnieniem… ukierunkowana indoktrynacja… Istnieje cała literatura na ten temat. Ja na przykład uważam, że przejawy działalności supercywilizacji noszą charakter kosmiczny, a my po prostu nie umiemy ich odróżnić od naturalnych zjawisk zachodzących w Kosmosie. Albo proszę, weźmy nasz przypadek — nie satysfakcjonuje cię? — Ludzkie, zbyt ludzkie — powiedział Wieczerowski. — Zauważyli, że Ziemianie są na progu Kosmosu i w obawie przed rywalizacją postanowili nam przeszkodzić. Tak? — A czemu nie? — A dlatego, że to powieść. A właściwie cały gatunek literacki w krzykliwych kolorowych okładkach. Próba naciągnięcia fraka na ośmiornicę. I do tego nawet nie na zwyczajną ośmiornicę, ale ośmiornicę, która tak naprawdę w ogóle nie istnieje… Wieczerowski odsunął filiżankę, oparł łokieć na stole, podparł pięścią podbródek, uniósł w górę rude brwi i patrzył teraz gdzieś daleko ponad moją głową. — Spójrz, jakie to zabawne — powiedział. — Wszystko wskazywało na to, że dwie godziny temu doszliśmy do porozumienia — nie jest ważne, jaka siła stosuje presję, najważniejsze, jak się zachować pod tą presją. A teraz widzę, że absolutnie o tym nie myślisz, tylko z uporem wciąż od nowa próbujesz zidentyfikować tę siłę. I równie uparcie powracasz do hipotezy o supercywilizacji. Jesteś nawet gotów zapomnieć i już zapomniałeś o swoich niewielkich zastrzeżeniach wobec tej hipotezy. Ja zresztą właściwie rozumiem, czemu tak się z tobą dzieje. Gdzieś w twojej podświadomości głęboko tkwi przekonanie, że każda cywilizacja to jednak cywilizacja, a dwie cywilizacje zawsze jakoś się między sobą dogadają, znajdą kompromis, że w końcu nakarmimy wilki i ocalimy owce… No, a w najgorszym wypadku miło jest ulec wrogiej, ale imponującej sile, szlachetnie jest wycofać się, jeśli przeciwnik godzien jest zwycięstwa. A później — różnie w życiu bywa! — może gdzieś oczekuje nagroda za rozumną pokorę… Bardzo proszę, nie wytrzeszczaj na mnie oczu. Przecież mówię — to wszystko siedzi w twojej podświadomości. I czy tylko w twojej? To przecież bardzo, bardzo ludzkie. Wyrzekliśmy się Boga, ale na swoich własnych nogach, bez jakiegoś tam mitu-podpory nie umiemy jeszcze stać. A trzeba będzie! Trzeba będzie się nauczyć. Dlatego że wy, w waszej sytuacji, nie tylko nie macie przyjaciół. Jesteście osamotnieni do takiego stopnia, że nie macie nawet wrogów! I tego właśnie w żaden sposób nie chcecie zrozumieć. Wieczerowski zamilkł. Próbowałem przetrawić to nieoczekiwane przemówienie, szukałem kontrargumentów, żeby rozbić, zdezawuować, udowodnić z pianą na ustach… co? Nie wiem. Miał rację — nie jest hańbą ustąpić przed godnym przeciwnikiem. To znaczy, to nie Wieczerowski tak myśli. To ja tak myślę. To znaczy, nie myślę, a dopiero teraz pomyślałem — kiedy on to powiedział na głos. Ale przecież naprawdę miałem uczucie, że jestem generałem rozbitej armii i wędruję pod gradem kuł w poszukiwaniu generała zwycięzcy, żeby mu oddać swoją szpadę. I nie tyle już doskwiera mi moja klęska, ile ta przeklęta okoliczność, że w żaden sposób nie mogę znaleźć nieprzyjacielskiego dowódcy. — Jak to — nie mamy wroga? — powiedziałem wreszcie. — Komuś przecież, jak widać, zależy na tym, żeby nam przeszkodzić! — A komu zależy na tym — tak jakoś leniwie zapytał Wieczerowski — żeby w pobliżu powierzchni Ziemi kamień spadał z przyspieszeniem dziewięć i osiemdziesiąt jeden? — Nie rozumiem — powiedziałem. — Ale przecież przyśpieszenie jest właśnie takie? — Tak… — I nie wzywasz na pomoc supercywilizacji? Żeby wyjaśnić ten fakt? — Poczekaj… Co ma do tego… — Komuś jednak zależy, żeby kamień spadał właśnie z takim przyspieszeniem? Komu? Nalałem sobie herbaty. Wyglądało na to, że pozostało mi tylko dodać dwa do dwóch, ale nadal nic nie rozumiałem. — Chcesz powiedzieć, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju klęski żywiołowej? Ze zjawiskiem przyrodniczym? — Jeśli tak sobie życzysz — powiedział Wieczerowski. — No wiesz, mój kochany!… — rozłożyłem ręce, potrąciłem szklankę i zalałem cały stół. — O, do diabła… Kiedy wycierałem stół, Wieczerowski leniwie ciągnął dalej: — A jednak postaraj się zapomnieć o epicyklach, spróbuj postawić w centrum nie Ziemię, tylko Słońce. Od razu poczujesz, jak bardzo wszystko się uprości. Wrzuciłem mokrą szmatę do zlewozmywaka. — To znaczy, że masz własną hipotezę — stwierdziłem. — Owszem, mam. — To ją zreferuj. A właściwie dlaczego nie zreferowałeś jej od razu? Kiedy tu był Weingarten? Wieczerowski uniósł brwi. — Widzisz… Wszelka nowa hipoteza ma tę ujemną stronę, że wywołuje mnóstwo sprzeciwów. A ja nie miałem ochoty na dyskusję. Chciałem tylko przekonać was, że musicie dokonać pewnego wyboru, i to dokonać go w pojedynkę, każdy sam z sobą. Jak widać, przekonać was mi się nie udało. A tymczasem moja hipoteza mogłaby okazać się dodatkowym argumentem, dlatego że jej sens… a ściśle mówiąc jedyny praktyczny wniosek, jaki z niej wynika, polega na stwierdzeniu, że nie macie teraz nie tylko przyjaciół, ale nawet przeciwnika. A więc może nie miałem racji, może należało przystać na uciążliwą dyskusję, ponieważ niewykluczone, że wówczas jaśniej zdalibyście sobie sprawę ze swojej sytuacji. A cała sprawa, moim zdaniem, wygląda, jak następuje… Nie mogę powiedzieć, że nie zrozumiałem jego hipotezy, ale nie mogę też powiedzieć, że uświadomiłem ją sobie do końca. Nie mogę powiedzieć, że mnie przekonała, ale z drugiej strony objaśniła wszystko, co się z nami działo. Więcej, wyjaśniała w ogóle wszystko, co się działo, dzieje i dziać będzie we Wszechświecie, i na tym, jeśli chcecie, polegała również jej słabość. Było w niej coś ze stwierdzenia, że postronek jest rodzajem sznurka. Wieczerowski wprowadzał pojęcie Homeostatycznego Wszechświata. "Wszechświat zachowuje swoją strukturę" — to było jego podstawowe założenie. Według Wieczerowskiego prawo zachowania energii i prawo zachowania materii były po prostu szczególnymi przejawami prawa zachowania struktury. Prawo nie malejącej entropii, jest sprzeczne z Homeostazą Wszechświata i dlatego jest prawem cząstkowym, a nie ogólnym. Dopełnieniem tego prawa jest prawo nieprzerwanej reprodukcji rozumu. Jedność i sprzeczność tych dwóch praw cząstkowych zabezpiecza prawo zachowania struktury. Gdyby istniało wyłącznie prawo niemalejącej entropii, struktura wszechświata uległaby zniszczeniu, zapanowałby chaos. Ale z drugiej strony, gdyby istniał, albo przynajmniej przeważał, wyłącznie doskonalący się nieprzerwanie wszechpotężny rozum, określona przez homeostazę struktura wszechświata również zostałaby naruszona. To oczywiście nie oznaczałoby, że wszechświat stałby się gorszy albo lepszy, po prostu byłby inny — wbrew zasadzie homeostatyczności, ponieważ nieprzerwanie rozwijający się rozum może mieć tylko jeden cel — zmianę natury Natury. Dlatego sama istota Homeostazy Wszechświata polega na podtrzymaniu równowagi między wzrastaniem entropii i rozwojem rozumu. Dlatego nie mogą powstawać supercywilizacje, ponieważ pod tym pojęciem rozumiemy właśnie rozum rozwinięty do takiego stopnia, że może już przezwyciężyć prawo niemalejącej entropii w skali kosmicznej. I to, co dzieje się teraz z nami, nie jest niczym innym jak tylko pierwszą reakcją Homeostatycznego Wszechświata na groźbę przekształcenia ludzkości w supercywilizacje. Wszechświat się broni. Nie pytaj mnie, mówił Wieczerowski, dlaczego właśnie Malanow i Głuchow stali się pierwszymi jaskółkami nadciągających kataklizmów. Nie pytaj mnie, jaka jest fizyczna natura sygnałów, które zatrwożyły homeostazę na tym skrawku wszechświata, w którym Głuchow i Malanow prowadzili swoje sakramentalne badania. W ogóle nie pytaj mnie o mechanizmy działania Homeostatycznego Wszechświata — nic o tym nie wiem, podobnie jak nikt nic nie wie o mechanizmach działania prawa zachowania energii. Po prostu wszystkie procesy przebiegają tak, że energia zostaje zachowana. Po prostu wszystkie procesy przebiegają tak, żeby za miliard lat prace Malanowa i Głuchowa razem z milionami innych nie doprowadziły do końca świata. Mam na myśli oczywiście nie koniec świata jako takiego, a koniec określonego świata, istniejącego w tej właśnie chwili, tego, który istniał już miliard lat temu i któremu Malanow i Głuchow, wcale tego nie podejrzewając, zagrażają swoimi mikroskopijnymi próbami przezwyciężenia entropii… Mniej więcej właśnie tak — nie wiem, czy właściwie czy niezupełnie właściwie, a może absolutnie niewłaściwie — zrozumiałem Wieczerowskiego. I nawet nie zacząłem się z nim spierać. I bez tego sprawa wyglądała paskudnie, a w tej interpretacji stała się tak beznadziejna, że nie wiedziałem po prostu, co mam powiedzieć i po co w ogóle żyć! Boże! Dymitr Malanow versus Homeostatyczny Wszechświat! To nawet nie pleśń pod cegłą. To nawet nie wirus w centrum Słońca. — Słuchaj — powiedziałem. — Jeśli to tak, to o czym w ogóle gadać. Niech piekło pochłonie te moje M-kawerny… Wybór! Jaki tu może być wybór? Wieczerowski powolnym ruchem zdjął okulary i zaczął wodzić małym palcem u nasady nosa. Bardzo długo, nie do zniesienia długo milczał. A ja czekałem. Czekałem, ponieważ instynktownie czułem, że nie może mnie Wieczerowski porzucić samego na pastwę swojej Homeostazy, nie zrobi tego nigdy w życiu, bo gdyby nie istniało jakieś wyjście, jakiś wariant, jakaś, u diabła, pomimo wszystko możność wyboru, za nic nie opowiedziałby mi tego wszystkiego. Wreszcie przestał znęcać się nad swoim nosem, ponownie włożył okulary i cichutko powiedział: — Powiedziano mi, że ta droga zaprowadzi mnie do oceanu śmierci, zawróciłem zatem w pół drogi. I odtąd ciągle widzę przed sobą tylko ślepe, kręte ścieżki prowadzące donikąd… — No? — zapytałem. — Powtórzyć? — zapytał Wieczerowski. — No, powtórz. Powtórzył. Miałem ochotę zapłakać. Wstałem spiesznie, nalałem wody do czajnika i znowu postawiłem go na gazie. — Jak to dobrze, że jest na świecie herbata — powiedziałem. -Inaczej od dawna leżałbym pijany pod stołem… — Ja mimo wszystko wolę kawę — powiedział Wieczerowski. I w tym momencie usłyszałem, jak w zamku drzwi wejściowych obraca się klucz. Zapewne zrobiłem się biały na twarzy, a może nawet siny, ponieważ Wieczerowski nagle pochylił się ku mnie z trwogą i powiedział cicho: — Spokojnie, Dima, spokojnie… Jestem przy tobie. Prawie go nie słyszałem. Tam w przedpokoju otwarły się drugie drzwi, zaszeleściło ubranie, rozległy się szybkie kroki, rozpaczliwie wrzasnął Kalam i — ciągle jeszcze siedziałem jak skamieniały — zadyszany głos Irki powiedział "Kalam, głupi kocie…" i zaraz potem: — Dimka! Nie pamiętam, jak mnie wyniosło do przedpokoju. Złapałem Irkę w objęcia, przytuliłem się do niej (Irka, Irka!), poczułem zapach znajomych perfum, Irka miała mokre policzki i też mamrotała coś dziwnego: "Żyjesz, o Boże… A ja już myślałam! Dimka!". Potem oprzytomnieliśmy. Przynajmniej ja oprzytomniałem. To znaczy w końcu dotarło do mnie, że to jest ona, i zrozumiałem, co ona mamrocze. I moja amorficzna, skamieniała groza przemieniła się nagle w zupełnie konkretny ludzki strach. Postawiłem ją na podłodze, bacznie spojrzałem na jej zapłakaną twarz (nawet się nie umalowała) i zapytałem: — Irka, co się stało? Skąd się tu wzięłaś? Bobek? Moim zdaniem ona w ogóle nie słuchała. Łapała mnie za ręce, gorączkowo wodziła mokrymi oczami po mojej twarzy i powtarzała bez przerwy: — Mało nie zwariowałam… Myślałam, że już nie zdążę… Co to wszystko znaczy… Tak jak staliśmy, objęci, przecisnęliśmy się do kuchni. Posadziłem Irkę na swoim taborecie, a Wieczerowski w milczeniu nalał jej mocnej herbaty prosto z fajansowego czajniczka. Chciwie wypiła, wychlapując połowę na prochowiec. Była straszliwie zmieniona, tak zmizerowana, że prawie jej nie poznawałem. Oczy miała zaczerwienione, nie uczesane włosy opadały w strąkach. Wstrząsnął mną dreszcz i oparłem się o zlewozmywak. — Coś złego z Bobkiem? — zapytałem, ledwie obracając językiem. — Z Bobkiem? — powtórzyła bezmyślnie Irka. — Dlaczego z Bobkiem? Mało nie zwariowałam przez ciebie… Co tu się stało?! — krzyknęła nagle. — Chorowałeś? — znowu omiotła mnie spojrzeniem. — Przecież jesteś zdrowy jak byk! Poczułem, jak opada mi dolna szczęka, i zamknąłem usta. Nic nie rozumiałem. Wieczerowski zapytał bardzo spokojnie: — Dostałaś jakąś złą wiadomość o Dimie? Irka przestała badać mnie oczami i spojrzała na Wieczerowskiego. Potem nagle zerwała się z miejsca, pobiegła do przedpokoju i natychmiast wróciła, pospiesznie grzebiąc w torebce. — Spójrzcie… spójrzcie, co ja dostałam… — Grzebień, szminka w etui, jakieś karteczki, pudełka, banknoty — wszystko leciało na podłogę. — Boże, gdzie to jest… Aha! — Rzuciła torebkę na stół, wsunęła drżącą dłoń w kieszeń prochowca — nie od razu trafiła — i wyciągnęła zmiętą depeszę. — Macie! Złapałem blankiet. Przebiegłem wzrokiem. Nic nie zrozumiałem… SPIESZYĆ SIĘ, ŻEBY ZDĄŻYĆ — SNIEGOWOJ… Przeczytałem jeszcze raz, następnie, z rozpaczą, na głos: — Z DIMĄ BARDZO ŹLE, PROSZĘ SIĘ SPIESZYĆ, ŻEBY ZDĄŻYĆ — SNIEGOWOJ… Jak to, Sniegowoj? — zapytałem. — Dlaczego Sniegowoj? Wieczerowski ostrożnie odebrał mi depeszę. — Nadana dziś rano — powiedział. — Kiedy nadana? — zapytałem głośno jak głuchy. — Dziś rano. O dziewiątej dwadzieścia dwie. — Boże! Co mu do głowy przyszło, czy to miał być taki żart? — zapytała… ROZDZIAŁ 9 18…niż ze inną. Biletu na lotnisku oczywiście nie dostała. Przebiła się, wymachując depeszą, do komendanta, który dał jej jakiś papierek, ale pożytek z tego papierka był żaden, na lotnisku nie było samolotów, a kiedy wreszcie się zjawiły, wszystkie leciały nie tam, gdzie trzeba. W końcu, absolutnie zrozpaczona, wsiadła do samolotu, który lądował w Charkowie. Tam wszystko zaczęło się od początku, na domiar złego nastąpiło oberwanie chmury i dopiero wieczorem dotarła do Moskwy samolotem transportowym, który wiózł właśnie lodówki i trumny. W Moskwie już poszło łatwiej. Z Domodiedowa pojechała na Szeremietiewo i w końcu jakoś doleciała do Leningradu w kabinie pilota. Przez cały ten czas nie miała dosłownie nic w ustach i połowę czasu przepłakała. Nawet zasypiając ciągle groziła żałośnie, że jutro rano pójdzie na pocztę, zażąda pomocy milicji i na pewno się dowie, czyja to robota i co za bydlę tak się zabawiło. Ja, naturalnie, potakiwałem jej, że jasne, oczywiście, nie zostawimy tak tego, za takie dowcipy należy bić w mordę, a nawet nie tylko bić, ale sadzać do pudła, i oczywiście nie powiedziałem jej, że poczta nie przyjmuje takich depesz bez odpowiednich dokumentów, że dzięki Bogu w naszych czasach takie żarty są po prostu niemożliwe i że najprawdopodobniej tej depeszy w ogóle nikt nie nadawał, a teleks na poczcie w Odessie wydrukował ją absolutnie samodzielnie. Ja zasnąć nie mogłem. Właściwie nadszedł już ranek. Na ulicy było już zupełnie jasno, a w pokoju pomimo zasuniętych zasłon także było widno. Czas jakiś leżałem nieruchomo, głaskałem rozciągniętego między nami Kalama i słuchałem równego oddechu Irki. Zawsze spała bardzo mocno i z wielkim smakiem. Nie istniały takie nieprzyjemności, które mogłyby ją wpędzić w bezsenność. W każdym razie do tej pory nie istniały… Mdła, dokuczliwa drętwota, która mnie ogarnęła z chwilą, kiedy przeczytałem i zrozumiałem w końcu depeszę, nie ustępowała. Wszystkie mięśnie miałem sztywne, jakby złapał mnie totalny skurcz, a gdzieś w środku, w brzuchu i w klatce piersiowej, leżał zimny, bezkształtny ciężar. Chwilami ciężar poruszał się i wtedy zaczynałem dygotać. W pierwszym momencie, kiedy Irka zamilkła w pół słowa i usłyszałem jej równy senny oddech, na mgnienie oka poczułem ulgę — nie byłem już sam i obok mnie był najbliższy mi chyba i najukochańszy na świecie człowiek. Ale zimna galareta w piersi drgnęła i przeraziło mnie to uczucie ulgi, pomyślałem — do czego mnie doprowadzili, jak nisko trzeba upaść, jeżeli jestem w stanie cieszyć się z obecności Irki, cieszyć się z tego, że Irka znalazła się w jednym okopie ze mną pod huraganowym ogniem. Nie, jutro, zaraz jutro po bilet! I wyprawiam ją z powrotem do Odessy… poza wszelkimi kolejkami, wszystkich rozpędzę, zębami wygryzę drogę do kasy… Moja nieszczęsna dziewczyna, ile przyszło jej wycierpieć przez tych bydlaków, przeze mnie, przez tę trzykroć przeklętą materię dyfuzyjną, która w całości, do ostatniego atomu, nie jest warta jednej zmarszczki na twarzy mojej Irki. Dobrali się już i do niej. Ja im nie wystarczyłem, musieli się dobrać do Irki… Po co? Po co im Irka? Ścierwa ślepomorde, walą salwami po placu, w kogo trafi, to i dobrze. Zresztą chyba się mylę, nic jej nie zrobią. To tylko mnie próbują zastraszyć. Nawijają moje biedne nerwy na szpulkę, jeśli nie takim sposobem, to innym. Nie kijem go, to pałką… Ni stąd, ni zowąd stanął mi przed oczami martwy Sniegowoj — jak idzie po Moskiewskiej w olbrzymiej pasiastej piżamie, ciężki, zimny, z zaschniętą raną w ogromnej czaszce; jak wchodzi na pocztę i staje w kolejce przed okienkiem; w prawej ręce — pistolet, w lewej — telegram, i nikt niczego nie zauważa, urzędniczka bierze z jego martwych palców blankiet, wypisuje kwit, nie wspominając o zapłacie i mówi: "Następny, proszę"… Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić od siebie koszmar, ostrożnie zlazłem z tapczanu i tak jak stałem, w samych kąpielówkach, poczłapałem do kuchni. W kuchni było już zupełnie jasno, na podwórzu ze wszystkich sił jazgotały wróble, szurała miotła dozorcy. Otworzyłem torebkę Irki, znalazłem pomiętą paczkę z dwoma połamanymi papierosami, usiadłem przy stole i zapaliłem. Dawno już nie paliłem. Chyba ze dwa lata, a może i trzy… Udowadniałem swoją silną wolę. Tak, bracie. Teraz przyda ci się twoja silna wola. Do diabła, jestem takim marnym aktorem, nawet przyzwoicie skłamać nie potrafię. A Irka o niczym nie powinna wiedzieć. Nie ma żadnego powodu, żeby wiedziała. To wszystko będę musiał przeżyć sam, sam sobie muszę z tym poradzić. Tym razem nikt mi nie pomoże, ani Irka, ani nikt inny. A zresztą, właściwie o jakiej pomocy może tu być mowa? — pomyślałem nagle. Czy o pomoc chodzi? Po prostu nigdy nie mówiłem Irce o swoich kłopotach, jeśli tylko mogłem tego uniknąć. Nie lubię jej martwić. Strasznie lubię sprawiać jej radość i nie cierpię jej martwić. Gdyby nie to całe zamieszanie, z jaką radością opowiedziałbym jej o M-kawernach, od razu by zrozumiała, ma otwartą głowę, chociaż teoria to nie jej specjalność, i wciąż skarży się na swoją tępotę… A teraz, co jej mam powiedzieć? Beznadziejne… W ogóle nieprzyjemność a nieprzyjemność to wielka różnica. Nieprzyjemności trafiają się na różnych poziomach. Bywają całkiem drobne, na które nie wstyd się poskarżyć, a nawet miło. Irka powie: e tam, takie głupstwo — i od razu robi się lżej. Jeśli zaś nieprzyjemności są poważniejsze, to mówić o nich po prostu nie wypada, to nie po męsku. Ja nigdy o nich nie opowiadałem ani mamie, ani Irce. Ale są też nieprzyjemności w takim wymiarze, że właściwie nie wiadomo, jak je traktować. Po pierwsze chcę tego czy nie, Irka dostała się pod obstrzał razem ze mną. To jest zwyczajnie nie w porządku, niesprawiedliwie. Biją we mnie jak w bęben, ale ja chociaż wiem za co, domyślam się kto i w ogóle wiem, że mnie biją. Mierzą we mnie. Że to nie są głupie żarty ani kaprysy losu. Moim zdaniem takie rzeczy lepiej jest wiedzieć. Lepiej wiedzieć, że celują właśnie w ciebie. Co prawda, ludzie bywają rozmaici i większość wolałaby jednak nie wiedzieć. Ale, moim zdaniem, Irka nie jest taka. Jest odważna do szaleństwa, ja ją znam. Kiedy się czegoś boi, to nieomal na oślep rzuca się na spotkanie swego strachu. Właściwie to nieuczciwie z mojej strony — nie opowiedzieć jej. I w ogóle. Muszę dokonać wyboru. (Nawiasem mówiąc, jeszcze nie próbowałem o tym myśleć, a będzie trzeba. A może już wybrałem? Sam jeszcze nic o tym nie wiem, a już wybrałem…). No więc, jeśli mam wybierać… No, powiedzmy, sam wybór jest tylko moją sprawą. Zrobię, co zechcę. No, a konsekwencje? Wybiorę jedno — zaczną rzucać już nie konwencjonalne bomby, tylko atomowe. Wybiorę drugie… Ciekawe, czy Irce spodobałby się Głuchow? Właściwie to w gruncie rzeczy miły, sympatyczny człowiek, cichy, spokojny… Wreszcie można by kupić telewizor ku radości Bobka, co sobotę chodzilibyśmy na narty, do kina… No więc tak czy inaczej, okazuje się, że to nie tylko moja sprawa. I pod bombami siedzieć źle, i po dziesięciu latach małżeństwa okazać się żoną meduzy też żadna przyjemność… A może to w końcu nic takiego? Skąd mogę wiedzieć, za co Irka mnie kocha? O to właśnie chodzi, że nie wiem. Zapewne zresztą ona sama też tego nie wie… Skończyłem papierosa, uniosłem się z taboretu i wrzuciłem niedopałek do wiadra. Obok wiadra leżał dowód osobisty. Brawo. Zebraliśmy wszystko do ostatniego papierka, do ostatniego grosza, a dowód leży na podłodze. Podniosłem czarnozieloną książeczkę i z roztargnieniem spojrzałem na pierwszą stronę. Sam nie wiem po co. Oblał mnie zimny pot. Siergiejenko Inna Fiodorowna. Rok urodzenia 1939… Co to takiego? Na zdjęciu była Irka… Nie, nie Irka, jakaś kobieta podobna do Irki, ale nie Irka. Jakaś Inna Fiodorowna Siergiejenko. Ostrożnie położyłem dowód na brzegu stołu, wstałem i na palcach zakradłem się do pokoju. Powtórnie spłynąłem lodowatym potem. Twarz leżącej pod prześcieradłem kobiety była ciasno obciągnięta suchą napiętą skórą, a uśmiech czy raczej bolesny grymas obnażał górne zęby białe i ostre. Tam, na tapczanie, pod prześcieradłem, leżała wiedźma. Nie wiedząc, co robię, złapałem ją za nagie ramię i potrząsnąłem. Irka obudziła się natychmiast, otworzyła swoje ogromne oczy, powiedziała niewyraźnie: "Dimka, o co chodzi? Czy cię coś boli…". O Boże, Irka! Oczywiście, że Irka. Co za obłęd? "Chrapałam, tak?" — zapytała Irka sennym głosem i znowu zasnęła. Na palcach wróciłem do kuchni, odsunąłem od siebie ten dowód możliwie jak najdalej, wyciągnąłem z paczki ostatniego papierosa i znowu zapaliłem. Tak. Oto jak my teraz żyjemy. Takie teraz będzie nasze życie. Od dzisiaj. To lodowate zwierzę chwilę jeszcze drżało wewnątrz i ucichło. Otarłem z twarzy obrzydliwy pot, oprzytomniałem i ponownie zajrzałem do torebki. Dowód osobisty Irki leżał w środku. Malanowa Irina Jermołajewna. Rok urodzenia 1933. Do diabła… No dobrze, a to komu na co potrzebne? Przecież to wszystko nie przypadek. I ten dowód, i depesza, i to, że Irka z takim trudem dotarła do domu, i nawet to, że leciała samolotem z trumnami — jasne, że nie przypadek… A może przypadek? Matka Natura przecież jest ślepa, bezrozumny żywioł… I to właśnie, nawiasem mówiąc, wyraźnie świadczy na korzyść hipotezy Wieczerowskiego. Dlatego, że jeśli naprawdę Homeostatyczny Wszechświat unicestwia mikro-herezję, to tak właśnie, a nie inaczej powinno to wyglądać. Jak człowiek, który biega za muchą z ręcznikiem w ręku — straszne uderzenia ze świstem przecinają powietrze, z półek spadają roztrzaskane wazony, przewraca się lampa, giną niewinne kudłate ćmy, z zadartym ogonem ucieka pod tapczan kot, któremu przydeptano łapę… Zmasowany i niecelny atak. Przecież w ogóle nic nie wiem. Możliwe, że gdzieś za Strumieniem Murińskim zawalił się dom — celowali we mnie, trafili w dom, a ja o niczym nie mam pojęcia, mnie tylko ten dowód przypadł w udziale. I czy to doprawdy tylko dlatego, że przed chwilą pomyślałem o M-kawernach? Zaledwie wyobraziłem sobie, jak opowiadam o nich Irce… Słuchaj, ja pewnie nie będę umiał żyć w ten sposób. Nigdy nie uważałem się za tchórza, ale żyć bez jednej minuty spokoju, wzdrygać się na widok własnej żony, myśląc, że to wiedźma… A Wieczerowski patrzy teraz na Głuchowa jak na powietrze… To znaczy, że i na mnie będzie tak patrzył… Przestanie mnie dostrzegać. Wszystko trzeba będzie zmienić. Wszystko będzie inaczej. Inni przyjaciele, inna praca, inne życie… Odtąd wciąż widzę przed sobą kręte, ślepe ścieżki, prowadzące donikąd. I będzie mi wstyd co dzień rano przy goleniu oglądać siebie w lustrze. W lustrze będzie bardzo mały i bardzo spokojny Malanow. Pewnie koniec końców i do tego będzie można przywyknąć, do wszystkiego na świecie można przywyknąć. Pogodzić się z każdą stratą. A to będzie wcale nie taka mała strata! Przecież dziesięć lat szedłem do tego. Nawet nie dziesięć lat — całe życie. Od dzieciństwa, od szkolnego kółka naukowego, od własnoręcznie zmajstrowanych teleskopów, od obliczeń liczb Wolfa według czyichś tam obserwacji… Te moje M-kawerny… Przecież właściwie nic o nich nie wiem — co by się okazało później, do czego by doszli ci, którzy by się nimi zainteresowali po moim odkryciu, poprowadzili dalej badania, rozwinęli, dodali coś od siebie i przekazali innym, w następny wiek… Na pewno coś ważnego mogłoby z tego wyniknąć, więc tracę coś bardzo ważnego, jeśli stało się to przyczyną wstrząsów, przeciwko którym protestuje sam Wszechświat. Miliard lat to bardzo wiele czasu. W ciągu miliarda lat z kłębka śluzu wyrasta cywilizacja… Ale przecież mnie zgniotą. Zadepczą. Najpierw zatrują życie, zamęczą, doprowadzą do szaleństwa, a jeśli to nie pomoże, zwyczajnie zadepczą… O mamo kochana! Szósta godzina. Słońce już grzeje jak głupie. I w tym momencie, sam nie wiem dlaczego, znikło zimne zwierzę z mojej piersi. Wstałem, spokojnie poszedłem do pokoju, otworzyłem swoją szufladę, wyciągnąłem swoje papiery, wziąłem pióro. A potem wróciłem do kuchni, rozłożyłem wszystko i zabrałem się do roboty. Normalnie myśleć oczywiście nie mogłem — w głowie miałem watę, powieki paliły — ale dokładnie i starannie posegregowałem brudnopisy, wyrzuciłem wszystko, co już nie było mi potrzebne, resztę ułożyłem według kolejności, wziąłem brulion i zacząłem całość przepisywać na czysto, bez pośpiechu, ze smakiem, precyzyjnie dobierając słowa — tak jakbym pisał ostateczny wariant artykułu albo sprawozdanie. Wielu uczonych nie lubi tego etapu pracy, a ja lubię. Sprawia mi przyjemność uściślanie terminologii, spokojne obmyślanie najelegantszych i oszczędnych oznaczeń, wyłapywanie pcheł-omyłek ukrytych w brudnopisach, robienie wykresów, sporządzanie tablic. To szlachetna rzemieślnicza praca uczonego, wyciąganie ostatecznych wniosków, okres delektowania się dziełem własnych rąk. Więc delektowałem się sobą i dziełem swoich rąk do momentu, kiedy obok mnie pojawiła się Irka — objęła mnie za szyję nagim ramieniem i przytuliła ciepły policzek do mojego policzka. — To ty? — zapytałem i wyprostowałem grzbiet. To była moja zwyczajna Irka, a nie ten nieszczęsny strach na wróble, który pojawił się wczoraj. Świeża, różowa, jasnooka i wesoła. Skowronek. Irka jest skowronkiem. Ja jestem sową, a ona skowronkiem. Gdzieś słyszałem o takiej klasyfikacji. Skowronki wcześnie idą spać, łatwo i radośnie zasypiają, równie łatwo i z przyjemnością wstają, natychmiast zaczynają śpiewać i żadna ludzka siła nie nakłoni ich, aby wylegiwały się, powiedzmy, do południa. — Co z tobą, znowu w ogóle się nie kładłeś? — zapytała i nie czekając na odpowiedź, podeszła do drzwi balkonu. — Co to za wrzaski? Dopiero wtedy dotarło do mnie, że na podwórzu panuje niezwykły zgiełk — taki, jaki słychać na miejscu nieszczęśliwego wypadku, kiedy milicja już przyjechała, a pogotowie jeszcze jest w drodze. — Dimka! — krzyknęła Irka. -Tylko popatrz! Cuda się dzieją! Tchu mi zabrakło. Znam te cuda. Wybiegłem… 19…pić kawę. Wtedy Irka oświadczyła mi kategorycznie, że właściwie znakomicie się stało. W końcu wszystko na świecie układa się wspaniale. Przez te dziesięć dni Odessa zdążyła jej już ostatecznie zbrzydnąć, ponieważ tego lata zjechały tam takie tłumy, jakich najstarsi ludzie nie pamiętają, a w ogóle stęskniła się za domem i nie ma zamiaru wracać do Odessy, tym bardziej że o bilecie nawet nie ma co marzyć, a mama i tak wybiera się do Leningradu w końcu sierpnia, więc przy okazji odwiezie Bobka. A ona, Irka, pójdzie do pracy — zaraz dzisiaj, tylko wypije kawę i pójdzie — a na urlop wybierzemy się razem, tak jak kiedyś zamierzaliśmy, w marcu albo w kwietniu — pojedziemy do Kirowska, w góry na narty. Potem zjedliśmy jajecznicę z pomidorami. Smażyłem jajecznicę z pomidorami, a Irka spenetrowała całe mieszkanie w poszukiwaniu papierosów, nie znalazła, nagle posmutniała, spochmurniała, zaparzyła następną porcję kawy i zapytała o Sniegowoja. Opowiedziałem jej wszystko, o czym wiedziałem od Igora Pietrowicza, uważnie omijając niebezpieczne zakręty i dokładając wszelkich starań, żeby sprawa wyglądała jak typowy nieszczęśliwy wypadek. Kiedy jej to wszystko opowiadałem, przypomniałem sobie śliczną Lidkę i nawet już otworzyłem usta, żeby o nią zapytać, ale w porę ugryzłem się w język. Irka coś tam mówiła o Sniegowoju, coś wspominała, kąciki jej ust smutnie opadły ("…nawet nie ma od kogo pożyczyć papierosa"), a ja piłem kawę malutkimi łykami i myślałem, że zupełnie nie wiem, jak mam postąpić, że póki nie zdecydowałem, czy opowiedzieć Irce o wszystkim, czy nie, nie warto chyba zaczynać rozmowy ani o Lidce, ani o dziale zamówień w "Delikatesach", dlatego że zarówno z Lidką, jak i z "Delikatesami" sprawa wygląda wysoce niejasno, a mówiąc szczerze właściwie bardzo jasno, ponieważ minęło już tyle czasu, a Irka ani słowem nie wspomniała ani o swojej przyjaciółce, ani o swoim zamówieniu. Oczywiście, Irka mogła zapomnieć. Po pierwsze była straszliwie zdenerwowana, a po drugie ona zawsze o wszystkim zapomina, ale lepiej jednak nie drażnić licha i nie zaczynać rozmów na śliskie tematy. Zresztą maleńki próbny balonik może i warto wypuścić. Wybrałem odpowiedni moment, kiedy Irka przestała mówić o Sniegowoju i przeszła na weselszy temat, jak Bobek wpadł do rowu, a w ślad za nim teściowa, i zapytałem niedbałym tonem: — No, a co słychać u twojej Lidki? Mój maleńki próbny balonik w praktyce okazał się trochę przyciężki i toporny. Irka wytrzeszczyła oczy: — Jaka znowu Lidka? — No, ta twoja… ze szkoły… — Ponomariowa? A skąd ci nagle przyszła do głowy? — Tak… wymamrotałem. — Przypomniałem sobie… — nie pomyślałem o takim kontrpytaniu. — Odessa, "Pancernik Potiom-kin"… Po prostu przypomniałem sobie i koniec! Czego się czepiasz? Irka kilkakrotnie mrugnęła, patrząc na mnie, a potem powiedziała: — Spotkałam ją. Wyładniała, chłopy jej przejść nie dają… Powstała pauza. O do diabła, jak ja nie lubię kłamać! Dobrze mi tak! Pod badawczym spojrzeniem Irki postawiłem na talerzyku pustą filiżankę, zapytałem fałszywym głosem: "Ciekawe, jak tam nasze drzewo?", podszedłem do drzwi balkonowych i wyjrzałem. Dobrze, tak czy inaczej, z Lidką wszystko jest jasne, teraz już ostatecznie. No więc, jak tam nasze drzewo? Drzewo było na miejscu. Tłum się rozszedł. Właśnie pod drzewem stało teraz trzech dozorców, dwaj milicjanci, hydraulik i Kefir. Obok żółty samochód patrolowy. Wszyscy (oprócz samochodu, oczywiście) patrzyli na drzewo i najwidoczniej wymieniali poglądy na temat, co teraz robić i co to wszystko znaczy. Jeden z milicjantów zdjął czapkę i ocierał ogoloną głowę chustką do nosa. Na podwórku było już upalnie i do powszedniego zapachu rozpalonego asfaltu, kurzu i benzyny dołączył się inny zapach — leśny, dziwaczny. Ogolony milicjant nagle włożył czapkę, schował chustkę, przykucnął i zaczął grzebać palcami w poszarpanej ziemi. Pośpiesznie odszedłem od balkonu. Irka była już w łazience. Szybko sprzątnąłem ze stołu i zmyłem naczynia. Strasznie chciało mi się spać, ale wiedziałem, że nie zasnę. Teraz już chyba nigdy nie zasnę, może dopiero wtedy, kiedy skończy się ta historia. Zadzwoniłem do Wieczerowskiego. Już słuchając sygnałów przypomniałem sobie, że Wieczerowskiego nie powinno być w domu, że ma dziś egzaminy aspirantów, ale zanim zdążyłem to domyśleć do końca, ktoś podniósł słuchawkę. — Jesteś w domu? — zapytałem głupio. — Jak by ci tu powiedzieć… — odparł Wieczerowski. — Dobra, dobra — powiedziałem. — Widziałeś drzewo? — Tak. — Jak sądzisz? — Przypuszczam, że tak — powiedział Wieczerowski. Spojrzałem w stronę łazienki i zniżywszy głos wyszeptałem: — Mam wrażenie, że to moja zasługa. — Tak? — Aha. Zamierzałem uporządkować brudnopisy. — Uporządkowałeś? — Nie do końca. Zaraz usiądę i spróbuję skończyć. Wieczerowski przez chwilę milczał. — A po co? — zapytał po jakimś czasie. Zawahałem się. — N-nie wiem… Nagle przyszła mi ochota przepisać wszystko na czysto… Nie wiem. Chyba z rozpaczy. Strasznie mi żal. A ty co, nigdzie dziś nie wychodzisz? — Zdaje się, że nie. Jak Irka? — Szczebiocze — powiedziałem. Wargi mimo woli rozciągnęły mi się w uśmiechu. — Przecież znasz Irkę. Jak woda z gęsi. — Opowiedziałeś jej? — Coś ty! Oczywiście, że nie. — A właściwie dlaczego "oczywiście"? Chrząknąłem. — Rozumiesz, Filipie, sam ciągle się zastanawiam: opowiedzieć jej czy nie. I nie wiem. Nie mogę nic wymyślić. — Jeśli nie wiesz, co robić — oznajmił Wieczerowski — nie rób nic. Chciałem mu powiedzieć, że co jak co, ale to wiem i bez niego, ale wtedy Irka zakręciła prysznic, więc powiedziałem spiesznie: — No dobra, biorę się do roboty. Dzwoń, jeśli coś, będę w domu. Irka ubrała się, podmalowała, cmoknęła mnie w nos i pobiegła. Położyłem się na kozetce na brzuchu, głowę złożyłem na rękach i zacząłem myśleć. Niezwłocznie przybył Kalam, wlazł mi na plecy i wyciągnął się wzdłuż kręgosłupa. Był miękki, gorący i wilgotny. I wtedy zasnąłem. To było jak zapaść. Świadomość znikła, a potem znowu się pojawiła. Na moich plecach nie było już Kala-ma i ktoś dzwonił do drzwi. Naszym umówionym sygnałem — ta-ta-ta, ta-ta. Sturlałem się z kozetki. Głowę miałem jasną i czułem się jakoś niebywale bojowo. Byłem gotów na powitanie śmierci, pośmiertnej sławy. Wiedziałem, że to początek nowego cyklu, ale strachu już nie było — tylko zła, rozpaczliwa determinacja. A za drzwiami stał tylko Weingarten. Zupełnie nieprawdopodobna historia — był jeszcze bardziej spocony, wytrzeszczony i rozchełstany niż wczoraj. — Co to za drzewo? — zapytał mnie wprost od progu. Też nie do uwierzenia; te słowa wymówił szeptem. — Możesz głośno — powiedziałem. — Wejdź. Wszedł, ostrożnie stąpając i rozglądając się na wszystkie strony, wsunął pod wieszak dwie ciężkie siatki z wielkimi papierowymi teczkami i wytarł mokrą dłonią mokrą szyję. Za ogon wciągnąłem Kalama do przedpokoju i zatrzasnąłem drzwi. — No? — zapytał Weingarten. — Jak widzisz — odpowiedziałem. — Chodź do pokoju. — Drzewo to twoja robota? — Moja. Usiedliśmy — ja przy biurku, on w fotelu obok. Z rozpiętej u dołu nylonowej kurtki wystawał wielki włochaty brzuch, niedbale osłonięty siatkowym podkoszulkiem. Weingarten sapał, dyszał, wycierał pot, następnie zaczął wić się w fotelu, żeby wyciągnąć papierosy z tylnej kieszeni. Przy tym klął półgłosem najgorszymi wyrazami, nie adresowanymi konkretnie do nikogo. — A więc walka jednak trwa… — powiedział w końcu, wydmuchując potężne strumienie dymu z włochatych nozdrzy. — Lepiej wobec tego umrzeć stojąc, niż żyć tram-tararam, na kolanach… Idiota! — wrzasnął. — Czy ty chociaż zszedłeś na dół? Łomie nieszczęsny! Chociaż widziałeś, jak wywaliło? Przecież to był wybuch! A gdyby tak pod twoją dupą? Tram-tararam, i tram, i tara-ram! — Czego się wydzierasz! — zapytałem. — Chcesz waleriany? — Masz wódkę? — zapytał Weingarten. — Nie. — Może być wino. — Niczego nie mam. Coś ty do mnie przywlókł? — Swojego Nobla! — wrzasnął Weingarten. — Przyniosłem Nobla, tylko nie tobie, idioto!… Starczy ci własnych kłopotów! — zaczął wściekle rozpinać kurtkę od góry, oderwał guzik i zaklął. — Ostatnio jakaś posucha na idiotów — oznajmił. — W naszych czasach, stary, większość całkiem słusznie uważa, że lepiej być zdrowym i bogatym niż biednym i chorym. Dużo nam nie trzeba — wagonik chleba, wagonik kawioru, może być nawet czarny kawior na białym chlebie… To nie dziewiętnasty wiek, mój stary — powiedział serdecznie. — Dziewiętnasty wiek już dawno umarł i został pogrzebany, a wszystko, co z niego zostało, to tylko miazmaty i nic więcej. Całą noc nie spałem. Zachar chrapie, ten jego upiorny synek także, a ja nie śpię, żegnam się z przeżytkami dziewiętnastego wieku w swojej świadomości. Dwudziesty wiek, mój stary, to ścisłe wyliczenia i żadnych emocji! Emocje, jak wiadomo, to tylko niedobór informacji, i nic ponadto. Duma, honor, potomkowie — to wszystko szlacheckie zabobony. Atos, Portos i Aramis. Ja tak nie mogę. Ja tak nie umiem, tram-tararam! Problem hierarchii wartości? Proszę bardzo. Najcenniejsze na świecie — to moja osobowość, moja rodzina i moi przyjaciele. Całą resztę niechaj piekło pochłonie. Reszta jest poza granicami mojej odpowiedzialności. Walczyć? Z przyjemnością. O siebie. O rodzinę, o przyjaciół. Do ostatniej kropli, bez litości. Ale o ludzkość? O godność Ziemianina? O prestiż galaktyczny? Za nic! Ja się nie biję o słowa! Mam ważniejsze zmartwienia! A ty — jak tam sobie chcesz. Ale nie radzę ci być idiotą. Zerwał się z miejsca ogromny jak helikopter i popędził do kuchni. Z kranu nad zlewozmywakiem z rykiem popłynęła woda. — Całe nasze pracowite życie jest konsekwentnym ciągiem transakcji wynikających jedna z drugiej. Trzeba być kompletnym idiotą, żeby zawierać niekorzystne transakcje! O tym wiedziano nawet w dziewiętnastym wieku… — zamilkł teraz i było słychać, jak głośno łyka wodę. Potem kran umilkł i Weingarten znowu zjawił się w pokoju, wycierając pot. — Wieczerowski ni cholery ci nie pomoże — zawiadomił mnie. — To nie człowiek, tylko robot. I to robot nie z dwudziestego pierwszego wieku, tylko z dziewiętnastego. Gdyby w dziewiętnastym wieku umiano konstruować roboty, robiono by właśnie takich Wieczerowskich… Proszę bardzo, możesz uważać, że jestem nikczemny. Nie przeczę. Ale nie dam się wykończyć! Nikomu. Za nic. Żywy pies jest lepszy od martwego lwa, a tym bardziej żywy Weingarten jest znacznie lepszy od martwego Weingartena. Taki jest punkt widzenia Weingartena, jak również jego rodziny oraz, mam nadzieję, jego przyjaciół… Nie przerywałem mu. Znam go, grubego łobuza, ćwierć wieku, i to nie byle jakiego wieku, a dwudziestego. Mordę drze dlatego, że już wszystko rozłożył po szufladach. Przerywanie mu nie ma sensu — nie usłyszy. Póki Weingarten nie rozłoży wszystkiego po szufladach, można z nim dyskutować na równych prawach jak z najzwyklejszym człowiekiem i nawet często udaje się go przekonać. Ale Weingarten, który wszystko posegregował, zamienia się w magnetofon. Wtedy wrzeszczy i robi się ohydnie cyniczny — to zapewne wpływ ciężkiego dzieciństwa. Dlatego słuchałem go w milczeniu, czekałem, kiedy skończy się taśma, i dziwiło mnie tylko jedno — zbyt często wspominał o żywych i martwych Weingartenach. Przecież się chyba nie przestraszył — on to nie ja. Najróżniejszego Weingartena już widziałem — Weingartena zakochanego, Weingartena na polowaniu, Weingartena ordynarnego chama, Weingartena stłuczonego na kwaśne jabłko. I tylko jednego Weingartena nie widziałem nigdy — Weingartena przestraszonego. Wyczekałem momentu, kiedy się wyłączył, żeby wyciągnąć papierosa, i na wszelki wypadek zapytałem: — Ty co, nastraszyli cię? Niezwłocznie rzucił papierosy i poprzez stół wyciągnął do mnie wielką wilgotną figę. Jakby czekał na moje pytanie. Odpowiedź z góry miał zapisaną na taśmie, nie tylko w gestach, ale i w słowach. — Tak, właśnie mnie nastraszyli — powiedział, manewrując figą pod moim nosem. — To, bracie, nie dziewiętnasty wiek. Może w dziewiętnastym wieku straszyli. W dwudziestym dobry towar się kupuje. Nie nastraszyli mnie, tylko kupili, zrozumiałeś? Ładny mi wybór! Albo zrobią z ciebie naleśnik, albo dadzą ci nowiutki instytut, o który już dwóch członków-korespondentów zagryzło się na śmierć. Ja w tym instytucie dziesięć Nobli zrobię, rozumiesz? Co prawda towar też jest nie najgorszy. Prawo, jeśli można tak powiedzieć, pierworództwa. Prawo Weingartena do swobody naukowych zainteresowań. Niezły towar, niezły, sam musisz przyznać, stary. Ale zleżały! Z dziewiętnastego wieku! W dwudziestym i tak tej swobody nie ma nikt. Z tą swoją swobodą możesz całe życie myć probówki na stanowisku młodszego laboranta. Instytut to nie miska soczewicy! Ja tam dokonam dziesięciu odkryć, dwudziestu odkryć, no, a jeśli jedno czy drugie znowu im się nie spodoba — no cóż, będziemy się targować! Ja się nie porywam z motyką na słońce! Lepiej nie pluć pod wiatr, mój stary. Kiedy sunie na ciebie czołg, a ty nie masz nic, żadnej broni oprócz głowy na karku, trzeba umieć w porę uskoczyć… Czas jakiś jeszcze wrzeszczał, palił, ochryple kasłał, podbiegał do pustego barku, zaglądał do środka, odskakiwał rozczarowany, znowu wrzeszczał, potem ucichł, uspokoił się, padł w fotel, odrzucił pyzatą mordę na oparcie i zaczął robić miny do sufitu. — No dobrze — powiedziałem. — A swojego Nobla po cholerę tu przytargałeś? Zamiast do kotłowni wlazłeś do mnie na czwarte piętro… — Nie do ciebie, tylko do Wieczerowskiego — powiedział. Zdziwiłem się. — Na kiego twój Nobel Wieczerowskiemu? — Nie wiem. Zapytaj go. — Chwileczkę — powiedziałem. — Filip dzwonił do ciebie? — Nie. Ja do niego. — No? — Co no? Co no? — Weingarten wyprostował się w fotelu i zaczął zapinać kurtkę. — Zadzwoniłem do niego dzisiaj rano i powiedziałem, że wybieram wróbla w garści. — No? — Co no? No… wtedy on mówi, przynieś, mówi, wszystkie materiały do mnie. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. — Nie rozumiem, po co mu twoje materiały — powiedziałem. — Dlatego, że jest Don Kichotem! — ryknął Weingarten. — Dlatego, że mu nigdy nie dopiekło! Dlatego, że nie wie, co go czeka! Nagle zrozumiałem. — Słuchaj — powiedziałem. — Nie rób tego. Nie trzeba. Do diabła, on chyba zwariował! Przecież nawet mokra plama z niego nie zostanie. Po co to komu? — A co? — zapytał żywo Weingarten. — A jak inaczej? — Spal ją w cholerę, tę twoją rewertazę! Chcesz, zaraz teraz spalimy ją… w wannie… No? — Szkoda — powiedział Weingarten, patrząc w bok. — Tak szkoda, że nie masz pojęcia… Robótka pierwsza klasa. Ekstra. Lux. Zamknąłem się. A Weingartena znowu wyrzuciło z fotela, zaczął biegać po pokoju, do korytarza i z powrotem, i znowu zawirowała szpula magnetofonu. Wstyd — owszem. Uszczerbek na honorze — zgadza się. Zadraśnięta duma — owszem. Szczególnie jeśli nie można o tym nikomu opowiedzieć. Ale jeśli się dobrze zastanowić — duma to idiotyzm i nic więcej. Rzygać się chce. Przecież ogromna większość ludzi w naszej sytuacji nie zastanawiałaby się nawet przez sekundę. A o nas powiedzą — idioci! I będą mieli rację! Możeśmy się nigdy nie cofali? Tysiące razy! I jeszcze tysiąc będziemy musieli! I to nie przed bogami — przed parszywym urzędasem, przed gnidą, którą nawet wstyd wziąć pod paznokieć… Tu i ja się rozgniewałem, czego on biega przede mną, poci się i usprawiedliwia, i powiedziałem mu, że cofać się — to jedno, a on nie cofa się, tylko kapituluje, wieje, gdzie pieprz rośnie. Och, jak Weingarten eksplodował! Zdrowo mu dopiekłem. Ale ani trochę nie było mi go żal. To przecież nie jego przypalałem żywym ogniem, tylko siebie. Jednym słowem pokłóciliśmy się i Weingarten poszedł sobie. Zabrał swoje siatki i poszedł do Wieczerowskiego. W progu powiedział, że jeszcze wróci, tylko trochę później, ale uraczyłem go wiadomością o powrocie Irki i wtedy zwiądł ostatecznie. Bardzo nie lubi, kiedy za nim nie przepadają. Usiadłem przy biurku, znowu wyciągnąłem swoje papiery i zabrałem się do roboty. To znaczy nie do roboty oczywiście, tylko do porządkowania. Na początku wciąż oczekiwałem, że pod moim biurkiem wybuchnie jakaś bomba albo w oknie pojawi się posiniała twarz ze stryczkiem na szyi. Ale nić podobnego się nie stało, wlazłem w robotę po uszy i wtedy znowu ktoś zadzwonił do drzwi. Nie od razu poszedłem otworzyć. Najpierw wstąpiłem do kuchni i zabrałem stamtąd tłuczek do mięsa — potworny przedmiot, z jednej strony ostre metalowe zęby, z drugiej toporek. Gdyby co — przysunę między oczy — i koniec… Jestem człowiekiem spokojnym, nie lubię kłótni ani bijatyk, nie to co Weingarten, ale starczy tego dobrego. Ja mam dosyć. Otworzyłem drzwi. To był Zachar. — Dzień dobry, Dima, przepraszam, na miłość boską — powitał mnie z jakąś sztuczną nonszalancją. Mimo woli spojrzałem w dół. Ale nie było tam nikogo. Zachar przyszedł sam. — Proszę, proszę — powiedziałem. — Bardzo się cieszę. — Wiesz, postanowiłem zajrzeć do ciebie… — wciąż tym sztucznym tonem, który zupełnie nie pasował do nieśmiałego uśmiechu i kulturalnego wyglądu, mówił Zachar. — Weingarten gdzieś przepadł, żeby go diabli wzięli… Dzwonię do niego przez cały dzień — nie ma. A ja właśnie szedłem do Filipa… e… Pawłowicza, więc myślę sobie, wstąpię, może on tu jest… — Filip Pawłowicz? — Nie, skądże, Walentin… Weingarten. — On również poszedł do Filipa Pawłowicza — powiedziałem. — Ach tak! — z ogromną radością powiedział Zachar. — Dawno? — Chyba z godzinę temu… Twarz Zachara na moment zastygła — zauważył tłuczek w moim ręku. — Gotujesz obiad? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał pospiesznie: — Nie będę dłużej przeszkadzać, pójdę… — ruszył do drzwi, ale przystanął. — Zupełnie zapomniałem… To znaczy, nie zapomniałem właściwie, tylko nie wiem… Filip Pawłowicz… Pod którym on mieszka? Powiedziałem. — Aha, aha… Bo to wiesz, on do mnie zadzwonił, a ja… jakoś zapomniałem… w czasie rozmowy… Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu i otworzył drzwi. — Rozumiem, rozumiem — powiedziałem. — A gdzie synek? — Wszystko się skończyło! — zawołał radośnie, zrobił krok na klatkę schodową i… ROZDZIAŁ 10 20…do generalnych porządków w tym chlewie. Ledwie odparłem atak. Stanęło na tym, że teraz skończę robotę, usiądę, a Irka, jeśli już zupełnie nie ma lepszego zajęcia, jeśli już ją tak przypiliło, jeśli absolutnie nie jest w stanie poleżeć w wannie z ostatnim numerem "Światowej Literatury", niech posegreguje bieliznę do prania i zajmie się pokojem Bobka. A ja biorę na siebie duży pokój, ale nie dzisiaj, tylko jutro. Morgen, Morgen, nur nicht heute. Ale w takim razie na wysoki połysk, do ostatniego śmiecia. Usiadłem za biurkiem i czas jakiś wszystko było cicho i spokojnie. Pracowałem, i to pracowałem z przyjemnością, ale z jakąś niezwykłą przyjemnością. Nigdy przedtem nie odczuwałem niczego podobnego. Czułem dziwne, posępne zadowolenie, byłem z siebie dumny, zdejmowałem przed sobą kapelusz. Przypuszczałem, że tak powinien się czuć żołnierz, który został z karabinem maszynowym, żeby ubezpieczyć ogniem odchodzący oddział — jest sam, wie, że zostanie tu na zawsze, że nigdy nie zobaczy już nic więcej oprócz błotnistego pola, biegnących sylwetek w obcych mundurach i niskiego, posępnego nieba, ale wie, że tak być powinno, że to jest słuszne, że inaczej nie wolno, i może być z siebie dumny. Ale jakiś strażnik w moim mózgu przez cały czas, kiedy pracowałem, uważnie i czujnie nadsłuchiwał, obserwował wszystko dookoła, pamiętał, że nic nie jest skończone, że wszystko trwa nadal i że pod ręką, w szufladzie biurka, leży przerażający tłuczek z toporkiem. I w jakimś momencie ten strażnik zmusił mnie do podniesienia głowy, ponieważ w pokoju coś się działo. Właściwie nie działo się nic nadzwyczajnego. Przed biurkiem stała Irka i patrzyła na mnie w milczeniu. Ale jednak coś się stać musiało, coś całkiem nieprawdopodobnego, nie mieszczącego się w głowie, dlatego że Irka miała oczy wielkie jak filiżanki i obrzmiałe wargi. Nie zdążyłem powiedzieć nawet słowa, kiedy rzuciła wprost na moje papiery jakąś różową szmatkę. Machinalnie podniosłem tę szmatkę — to był stanik. — Co to jest? — zapytałem kompletnie ogłupiały, patrząc to na Irkę, to na stanik. — To jest stanik — obcym głosem powiedziała Irka, odwróciła się do mnie plecami i poszła do kuchni. Zdrętwiały od najgorszych przeczuć obracałem w ręku szmatkę z różowej koronki i nic nie rozumiałem. Ki diabeł? Dlaczego stanik? I nagle przypomniałem sobie inwazję oszalałych kobiet u Zachara. Zdjął mnie strach o Irkę. Rzuciłem stanik i pobiegłem do kuchni. Irka siedziała na taborecie z łokciami na stole i z głową w dłoniach. Między palcami prawej ręki dymił papieros. — Nie dotykaj mnie — powiedziała strasznym i spokojnym głosem. — Irka! — powiedziałem żałośnie. — Irka! Źle się czujesz? — Zwierzę — powiedziała niezrozumiale, oderwała dłoń od włosów i uniosła do ust drżący papieros. Zobaczyłem wtedy, że płacze. …Pogotowie? Nie pomoże, nie pomoże, po co pogotowie? Brom? Waleriana? Boże, jaką ona ma twarz… Złapałem szklankę i nalałem wody z kranu. — Teraz wszystko jest jasne… — powiedziała Irka, zaciągając się spazmatycznie i odsuwając łokciem szklankę. — I ta depesza, i w ogóle wszystko… Dno… Kim ona jest? Usiadłem i wypiłem łyk wody ze szklanki. — Kto? — zapytałem tępo. Przez sekundę wydawało mi się, że Irka chce mnie uderzyć. — Jakie subtelne bydlę — powiedziała ze wstrętem. — Nie chciał splugawić małżeńskiego tapczanu… Ach, jakie to szlachetne… Więc zabawiał się w pokoju dziecka… Wypiłem wodę do końca, spróbowałem odstawić szklankę, ale ręka mnie nie słuchała. Lekarza! — wirowało mi po głowie. Natychmiast lekarza! — Dobrze — powiedziała Irka. Na mnie już nie patrzyła. Patrzyła w okno i paliła, zaciągając się bez przerwy. — Dobrze, zostawmy to. Sam zawsze mówiłeś, że miłość to umowa. Bardzo ładnie to brzmiało — miłość, przyjaźń, szczerość… Tylko chyba mogłeś dopilnować, żeby nie zapominały swoich staników… Może się tam jeszcze majtki znajdą, jak dobrze poszukać? Jakby piorun kulisty pękł mi w mózgu. Nagle zrozumiałem wszystko. — Irka — powiedziałem. — O Boże, jak mnie nastraszyłaś. Oczywiście to było zupełnie nie to, co spodziewała się usłyszeć, bo nagle odwróciła do mnie twarz, bladą, zapłakaną, ukochaną twarz i spojrzała na mnie wyczekująco z taką nadzieją, że o mało sam się nie rozpłakałem. Pragnęła tylko jednego — żeby natychmiast wszystko się wyjaśniło, żeby wszystko okazało się nieprawdą, omyłką, nonsensownym zbiegiem okoliczności. I to była ostatnia kropla. Nie mogłem już dłużej. Nie byłem w stanie trzymać tego dłużej przy sobie. I zwaliłem na nią całą lawinę grozy, szaleństwa ostatnich dwóch dni. Nie wiem, może początkowo moje opowiadanie brzmiało jak głupawy dowcip. Najprawdopodobniej tak właśnie było, ale ja mówiłem i mówiłem, nie zwracając na nic uwagi, nie dając jej szans na wtrącanie jadowitych komentarzy, byle jak, bez ładu i składu, lekceważąc wszelką chronologię, i widziałem, jak wyraz niedowierzania na jej twarzy zmienia się początkowo w zdumienie, potem w niepokój, później w strach, wreszcie w litość… Siedzieliśmy już w dużym pokoju przed otwartym oknem — ona w fotelu, ja obok na dywanie, przytulałem policzek do jej kolana — i okazało się, że za oknem grzmi burza, fioletowa chmura rozpiera się nad dachami, leje deszcz i złowieszcze błyskawice kują w ciemię wieżowca, znikając w nim bez reszty. Wielkie, chłodne krople pluskały o parapet, wpadały do pokoju, podmuchy wiatru wydymały żółte zasłony, siedzieliśmy nieruchomo, a Irka ostrożnie głaskała mnie po włosach. A ja czułem ogromną ulgę. Powiedziałem jej. Pozbyłem się połowy ciężaru. Teraz odpoczywałem z twarzą wtuloną w gładkie opalone kolano. Grzmoty huczały prawie nieprzerwanie, rozmawiać było trudno, zresztą nie miałem już ochoty mówić o niczym. Potem Irka powiedziała: — Dimka. Nie powinieneś oglądać się na mnie. Powinieneś decydować tak, jakby mnie w ogóle nie było. Dlatego, że ja zawsze będę z tobą. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz. Przytuliłem się do niej mocno. Zawsze wiedziałem, że ona to powie, pożytku z tych słów właściwie nie było żadnego, ale i tak byłem jej wdzięczny. — Nie gniewaj się na mnie — powiedziała po chwili milczenia — ale jakoś to wszystko nie mieści mi się w głowie… nie, ja ci wierzę… tylko to trochę zbyt okropnie wygląda… Być może warto poszukać jakiegoś innego wytłumaczenia… bardziej… no, prostego, zrozumiałego czy co… — Szukaliśmy — powiedziałem. — Pewnie gadam głupstwa… Wieczerowski oczywiście ma rację… Nie dlatego, że wymyślił… jak on to nazywa… Homeostatyczny Wszechświat… ma rację, kiedy twierdzi, że sprawa nie na tym polega. Rzeczywiście, co za różnica? Jeśli Wszechświat, to trzeba skapitulować, a jeśli Przybysze, to należy walczyć? Zresztą nie słuchaj mnie. Ja tylko tak sobie mówię… jeszcze nie przywykłam… Wzdrygnęła się. Wstałem, wcisnąłem się na fotel obok niej i objąłem ją ramionami. Marzyłem teraz tylko o jednym — żeby na różne sposoby powtarzać jej, jak bardzo się boję. Jak się boję o siebie, jak się boję o nią, jak się boję o nas oboje… Ale to oczywiście było bez sensu, chyba nawet okrutne. Zdawało mi się, że gdyby nie było na świecie Irki, wiedziałbym świetnie, co zrobić. Ale ona była. Wiedziałem, że jest ze mnie dumna, zawsze była dumna. A ja przecież jestem człowiekiem dość nieciekawym, nie mam za dużo szczęścia, jednak nawet ze mnie też można być dumnym. Kiedyś byłem niezłym sportowcem, zawsze umiałem pracować, głowę mam otwartą, w obserwatorium cieszę się dobrą opinią, umiem się bawić, żartować, potrafię dyskutować… I Irka zawsze była z tego wszystkiego dumna. Może troszeczkę, ale jednak była dumna, przecież widziałem, jak czasem na mnie patrzyła… Nie wiem, jak będę wyglądał w jej oczach, jeśli się przemienię w meduzę. Pewnie nawet nie będę umiał jej kochać naprawdę, pewnie nawet do tego nie będę zdolny… I jakby w odpowiedzi na moje myśli nagle powiedziała z ożywieniem: — A pamiętasz, jak kiedyś cieszyliśmy się, że wszystkie egzaminy są już poza nami i że niczego już nie będziemy musieli zdawać do samej śmierci? Okazuje się, że nie wszystkie. Okazuje się, że jeszcze jeden nam został. — Tak — powiedziałem i pomyślałem: Tylko że to taki egzamin, o którym nie wiadomo, czy lepiej dostać dwójkę, czy piątkę. A w ogóle nie wiadomo, za co stawiają piątkę, a za co dwójkę. — Dimka — wyszeptała Irka, zwracając ku mnie twarz. — A ty chyba rzeczywiście wymyśliłeś coś wielkiego, jeśli tak się do ciebie zabrali… Tak naprawdę, to powinieneś być dumny, zresztą wszyscy powinniście… Przecież sam Najjaśniejszy Wszechświat zwrócił na was uwagę! — Hm — powiedziałem i pomyślałem, że jeśli się dobrze przyjrzeć, to Weingarten i Gubar już w ogóle nie mają być z czego dumni, a jeśli chodzi o mnie, to sprawa stoi na razie pod wielkim znakiem zapytania. I znowu, jakby słysząc moje myśli, Irka powiedziała: — To jest zupełnie nieważne, jaką podejmiesz decyzję. Ważne, że okazałeś się zdolny do takiego odkrycia… Ty mi chociaż opowiesz, o co chodzi? Czy tego również nie wolno? — Nie wiem — odpowiedziałem i pomyślałem: Jak to jest właściwie, czy ona mnie pociesza, czy naprawdę tak myśli, a może też sama, biedaczka, jest tak wystraszona, że skłania mnie do kapitulacji albo po prostu osładza pigułkę, którą — ona już o tym wie — będę musiał przełknąć? Albo też odwrotnie — pcha mnie do walki, próbuje zmobilizować resztki mojej godności? — Świnie — powiedziała cicho Irka — ale nigdy nie uda się im nas rozdzielić. Prawda? To się im nie uda. Mam rację, Dimka? — Oczywiście — powiedziałem i pomyślałem: Właśnie o to chodzi, moja najmilsza. Teraz już tylko o to. Burza ucichła. Chmura, powoli pakując manatki, odpływała na północ, odsłaniając zaciągnięte szarą mgiełką niebo, z którego nie chlustała już ulewa, tylko sypał drobny szary kapuśniaczek. — To ja przywiozłam deszcz — powiedziała Irka. — A myślałam, że w sobotę wybierzemy się do Słonecznego… — Do soboty jeszcze daleko — odparłem — może się wybierzemy. Wszystko zostało powiedziane. Teraz trzeba było mówić o Słonecznym, o regałach dla Bobka, o pralce, która znowu poległa. Porozmawialiśmy o tym wszystkim. I była iluzja zwyczajnego wieczoru, i żeby przedłużyć i wzmocnić tę iluzję, została podjęta decyzja zaparzenia herbaty. Otworzyliśmy świeżą paczkę cejlońskiej, wyjątkowo starannie, według wszelkich zasad nauki, przepłukaliśmy czajniczek wrzątkiem, na stole leżała bombonierka "Damy Pikowej", a potem oboje staliśmy nad gazem, pilnując czajniczka, żeby nie przegapić momentu wrzenia. Padały tradycyjne żarty, a rozstawiając na stole talerzyki i filiżanki, ostrożnie zabrałem kwit z działu zamówień, karteczkę w sprawie Lidki i dowód Inny Siergiejenko, zgniotłem je i niepostrzeżenie wrzuciłem do wiadra na śmiecie. I z przyjemnością piliśmy herbatę — to była prawdziwa herbata, "herbata jako napój" — rozmawialiśmy na przeróżne tematy, żeby nie mówić o tym, co najważniejsze, a ja ciągle zastanawiałem się, o czym myśli teraz Irka, ponieważ miała taką minę, jakby już o wszystkim zdążyła zapomnieć, o całym tym koszmarze — powiedziała mi wszystko, co myśli na ten temat, i teraz z ulgą zapomniała, znowu zostawiając mnie sam na sam z moim wyborem. Potem oznajmiła, że będzie teraz prasować i żebym dotrzymywał jej towarzystwa, siedząc obok i opowiadając różne historie. Zacząłem sprzątać naczynia i wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Nucąc cicho "Od gór lepsze są tylko inne góry…" ruszyłem do przedpokoju, rzuciwszy tylko spojrzenie w stronę Irki (Irka absolutnie spokojnie wycierała stół suchą ścierką). Kiedy już odsuwałem zatrzask, przypomniałem sobie o tłuczku, ale pomysł, żeby wrócić po tłuczek do dużego pokoju, wydał mi się śmieszny i głupi, więc otworzyłem drzwi. Wysoki, bardzo młody chłopak w mokrym płaszczu z mokrymi jasnymi włosami powiedział obojętnie: "Depesza, proszę się podpisać…". Wziąłem od niego ogryzek ołówka, przyłożyłem kwit do ściany, napisałem na żądanie listonosza datę i godzinę, następnie podpisałem się, oddałem kwit i ołówek, podziękowałem i zamknąłem drzwi. Wiedziałem, że nie mogę oczekiwać nic dobrego. Na miejscu, w przedpokoju, pod jasną pięćsetświecową lampą rozwinąłem depeszę i przeczytałem ją. Depesza była od teściowej. "Wylatujemy z Bolkiem jutro rejs 425 Bobek milczy narusza homeopatyczny wszechświat całuję mama". Niżej był przylepiony pasek papieru: "homeopatyczny wszechświat tak". Przeczytałem depeszę raz, potem drugi, następnie bardzo powoli złożyłem ją na pół, jeszcze raz na pół, zgasiłem światło, poszedłem korytarzem. Irka już czekała na mnie, oparta plecami o drzwi łazienki. Podałem jej depeszę, powiedziałem: "Mama z Bobkiem jutro przylatują…" i ruszyłem prosto do swojego biurka. Na moich brudnopisach ciągle jeszcze poniewierał się różowy stanik Lidki. Starannie odłożyłem go na parapet, zebrałem kartki, uporządkowałem je według kolejności i wsunąłem w brulion. Następnie wyjąłem nową papierową teczkę, włożyłem do niej wszystkie materiały, zawiązałem tasiemki i nie siadając nawet, napisałem pismem technicznym: "Przyczynek do zagadnienia oddziaływania gwiazd z materią dyfuzyjną. Dymitr Malanow". Przeczytałem, pomyślałem chwilę i zamazałem Dymitra Malanowa. Potem wsadziłem teczkę pod pachę i wyszedłem z pokoju. Irka ciągle jeszcze stała pod drzwiami łazienki, przyciskając do piersi depeszę. Kiedy przechodziłem obok niej, zrobiła słaby ruch ręką — może próbowała zatrzymać mnie, a może podziękować. Powiedziałem nie patrząc: "Idę do Wieczerowskiego. Zaraz wracam". Po schodach szedłem powoli, stopień za stopniem, co chwila poprawiając teczkę, która bez przerwy wyślizgiwała mi się spod pachy. Światło na schodach nie wiadomo dlaczego nie świeciło, było mroczno; panowała cisza, słychać było tylko, jak za otwartymi oknami pluszcze woda ściekająca z dachu. Na podeście piątego piętra, tam gdzie niedawno całowało się tamtych dwoje, przystanąłem i wyjrzałem na podwórze. Ogromne drzewo połyskiwało czarnymi wilgotnymi liśćmi, podwórze było puste, lśniły kałuże kostropate od kropel deszczu. Nikogo nie spotkałem na schodach, tylko między szóstym i siódmym piętrem siedział skulony na stopniach jakiś maleńki, żałosny człowieczek, obok niego leżał szary, staromodny kapelusz. Obszedłem go ostrożnym łukiem i chciałem iść dalej, na górę, kiedy nagle człowieczek powiedział: — Niech pan tam nie idzie, Dymitrze Aleksiejewiczu… Stanąłem i spojrzałem na niego. To był Głuchow. Wstał, podniósł swój kapelusz, z trudem wyprostował plecy, trzymając się za krzyż i wtedy zobaczyłem, że twarz ma wymazaną czymś czarnym — błotem, a może sadzą — maleńkie usta mocno zaciśnięte, jakby go coś bardzo bolało, śmieszne okulary siedzą krzywo. Poprawił okulary i powiedział, ledwie poruszając wargami: — Jeszcze jedna teczka. Biała. Jeszcze jedna kapitulacja. Milczałem. Głuchow słabo uderzył kapeluszem o kolano, jakby wytrząsając kurz, następnie zaczął go czyścić rękawem. Też milczał, ale nie odchodził. Czekałem, co mi jeszcze powie. — Wie pan — odezwał się w końcu — kapitulacja zawsze jest nieprzyjemna. W poprzednim stuleciu podobno ludzie strzelali sobie w łeb, byle nie kapitulować. Nie dlatego, że bali się tortur albo obozu koncentracyjnego, i nie z obawy, że zaczną sypać na torturach, po prostu było im wstyd. — W naszych czasach to się również zdarzało — powiedziałem. — I wcale nie tak rzadko. — Tak, oczywiście — łatwo zgodził się Głuchow. — Oczywiście. Przecież człowiekowi musi być bardzo nieprzyjemnie, kiedy nagle zdaje sobie sprawę, że jest zupełnie inny, niż sobie zawsze wyobrażał. Wciąż chce pozostać taki, jaki był przez całe życie, a to jest niemożliwe, jeśli kapitulujesz. No i wtedy musi… Ale różnica jednak jest. W naszym stuleciu strzelają sobie w łeb ze wstydu przed innymi, przed społeczeństwem, przed przyjaciółmi… A w zeszłym stuleciu strzelali do siebie, ponieważ było im wstyd przed sobą. Rozumie pan, w naszych czasach nie wiadomo dlaczego panuje pogląd, że sam ze sobą człowiek się zawsze dogada. Pewnie zresztą tak jest rzeczywiście. Nie wiem, na czym to polega. Nie wiem, co się stało. Może dlatego, że świat stał się bardziej skomplikowany? Może dlatego, że teraz oprócz takich pojęć jak honor i godność istnieje jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które mogą służyć do samoutwierdzenia… Spojrzał na mnie wyczekująco, a ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem: — Nie wiem. Być może. — Ja także nie wiem — powiedział. — Wydawałoby się, doświadczony kapitulant, ileż czasu już o tym myślę, tylko o tym i o niczym innym, ile niezbitych argumentów znalazłem… I niby się już uspokoiłem, przekonałem sam siebie i nagle znowu się odzywa… Oczywiście dwudziesty wiek, dziewiętnasty wiek — jest przecież różnica. Ale rany zawsze zostają ranami. Goją się, zabliźniają, i człowiek już właściwie o nich zapomniał, a potem zmienia się pogoda i przypominają o sobie. Tak zawsze było, we wszystkich stuleciach. — Ja rozumiem — powiedziałem. — Ja wszystko rozumiem. Ale przecież są rany i rany. Czasem bardziej bolą te cudze… — Ależ na Boga! — wyszeptał Głuchow. — Ja w ogóle nie o tym… Gdzieżbym się ośmielił… Ja tylko tak sobie mówię. Proszę nie myśleć w żadnym wypadku, że ja pana powstrzymuję, że coś panu radzę… kto jak kto, ale ja… Wie pan, wciąż myślę… tacy jak my — co to właściwie takiego? Czy rzeczywiście tak dobrze nas wychowała epoka i ojczyzna, czy też przeciwnie — my — to atawizm, troglodyci? Dlaczego tak się męczymy? Nie mogę tego zrozumieć. Milczałem. Głuchow niepewnym, ospałym ruchem wsadził na głowę swój zabawny kapelusz i powiedział: — No cóż, żegnam pana, Dymitrze Aleksiejewiczu. Zapewne już nigdy więcej się nie spotkamy, ale tak czy inaczej miło mi było pana poznać… I herbatę pan świetnie zaparza… Kiwnął mi głową i zaczął schodzić na dół. — Przecież może pan ściągnąć windę — powiedziałem do jego pleców. Nie odwrócił się i nie odpowiedział. Stałem i słuchałem, jak człapie po stopniach, schodząc wciąż niżej i niżej, słuchałem do chwili, kiedy gdzieś daleko w dole zaskrzypiały otwierane drzwi. Potem drzwi trzasnęły i znowu zapadła cisza. Poprawiłem pod pachą teczkę, minąłem ostatni podest i trzymając się poręczy sforsowałem ostatnie stopnie. Pod drzwiami Wieczerowskiego przystanąłem na chwilę, nadsłuchując. Ktoś tam był. Mamrotały jakieś głosy. Nieznajome. Pewnie powinienem zawrócić i przyjść później, ale nie miałem na to siły. Trzeba było z tym skończyć. I to skończyć natychmiast. Nacisnąłem dzwonek. Głosy nadal mamrotały. Odczekałem, znowu nacisnąłem dzwonek i nie odejmowałem palca tak długo, aż usłyszałem kroki i głos Wieczerowskiego zapytał: — Kto tam? Nie wiadomo dlaczego wcale się nie zdziwiłem, chociaż Wieczerowski zawsze otwierał drzwi wszystkim na świecie, o nic nie pytając. Jak ja. Jak wszyscy moi znajomi. — To ja. Otwórz. — Poczekaj — odparł Wieczerowski i na jakiś czas wszystko ucichło. Teraz już nawet tych głosów nie było słychać, tylko gdzieś daleko w dole ktoś łomotał klapą zsypu. Przypomniałem sobie, że Głuchow powiedział mi, żebym tu teraz nie szedł. "Niech pan tam nie idzie, Wormold. Chcą pana otruć". Skąd to? Coś bardzo znajomego… Dobra, Bóg z nim. A ja nie mam już dokąd iść. Ani czasu. Za drzwiami znowu usłyszałem kroki, szczęknął zamek i drzwi się otworzyły. Mimo woli cofnąłem się i zrobiłem krok do tyłu. Takiego Wieczerowskiego nie widziałem jeszcze nigdy. — Wejdź — powiedział ochrypłym głosem i odsunął się na bok, robiąc mi przejście… ROZDZIAŁ 11 21…A więc jednak przyniosłeś — powiedział Wieczerowski. — Bobek — powiedziałem i położyłem teczkę na brzegu biurka. Wieczerowski skinął głową i brudną dłonią rozmazał sadze po brudnym policzku. — Oczekiwałem tego — powiedział. — Co prawda, nie tak szybko. — Czy jest tu ktoś? — zapytałem. — Nie ma nikogo — odpowiedział. — Tylko my dwaj. My i Wszechświat — spojrzał na swoje ręce i skrzywił się. — Daruj, ale jednak się umyję. Wyszedł, a ja usiadłem na oparciu fotela i rozejrzałem się dookoła. Pokój wyglądał tak, jakby w nim wybuchł ładunek czarnego prochu. Plamy czarnego kopciu na ścianach. Cieniutkie nitki sadzy latające w powietrzu. Jakiś żółty, nieprzyjemny nalot na suficie. I nieprzyjemny chemiczny smród, kwaśny i gryzący. Parkiet zeszpecony zwęglonymi wgłębieniami dziwacznego okrągłego kształtu. I ogromne, zwęglone wgłębienie na parapecie, jakby ktoś na nim rozpalił ognisko. Wieczerowski musiał nieźle użyć. Spojrzałem na biurko. Było zawalone papierami. Na środku leżała otwarta jedna z ogromnych redaktorskich teczek Weingartena, druga leżała obok zawiązana tasiemkami. I jeszcze leżała na biurku staroświecka, mocno zniszczona teczka w marmurkowej okładce z przyczepioną karteczką, na której napisane było na maszynie: "USA — Japonia. Wpływ kulturalny. Materiały". I poniewierały się jakieś kartki, zapełnione, jeśli dobrze zrozumiałem, elektronicznymi schematami, na jednym było napisane "Gubar Z., a poniżej drukowanymi literami "Feddingi". A z boku leżała moja nowiutka biała teczka. Wziąłem ją i położyłem sobie na kolanach. Woda w łazience przestała szumieć i po małej chwili Wieczerowski powiedział: — Dima, chodź tutaj. Będziemy pili kawę. Jednakże kiedy wszedłem do kuchni, żadnej kawy tam nie było, a na środku stołu stała butelka koniaku i dwa kieliszki niespotykanego kształtu. Wieczerowski zdążył nie tylko się umyć, ale i przebrać. Swoją wykwintną marynarkę z ogromną dziurą wypaloną nad górną kieszonką i kremowe spodnie wymazane sadzą zmienił na zamszowy miękki domowy garnitur. Bez krawata. Jego umyta twarz była nienormalnie blada i dlatego wyraźniej niż zwykle ujawniły się liczne piegi, pasmo mokrych rudych włosów spadało na ogromne guzowate czoło. I jeszcze coś niezwykłego było na jego twarzy oprócz bladości. I dopiero kiedy się uważnie przyjrzałem, zrozumiałem, że ma osmalone brwi i rzęsy. Tak, Wieczerowski użył jak pies w studni. — Dla uspokojenia nerwów — powiedział rozlewając koniak. — Prosit! To był "Achtamar", niezwykle rzadki na naszych szerokościach ormiański koniak. Wypiłem jeden łyczek i posmakowałem. Znakomity koniak. Wypiłem jeszcze łyk. — Nie zadajesz pytań — powiedział Wieczerowski, patrząc na mnie przez szkło kieliszka. — To pewnie bardzo trudne. A może nie? — Nie — odpowiedziałem. — Ja nie mam żadnych pytań. Do nikogo. — Oparłem łokieć o swoją białą teczkę. — Za to mam odpowiedź. I to też — jedną, jedyną… Słuchaj, przecież oni ciebie zabiją. Znanym ruchem uniósł w górę osmalone brwi i wypił trochę koniaku. — Nie sądzę. Spudłują. — W końcu trafią. — A la guerre comme a la guerre — powiedział Wieczerowski i wstał. — No tak. A więc teraz, kiedy uspokoiliśmy nerwy, możemy napić się kawy i o wszystkim porozmawiać. Patrzyłem w jego przygarbione plecy, kiedy zręcznie manewrując swoją aparaturą, przygotowywał kawę. — Nie ma o czym rozmawiać — powiedziałem. — Ja mam syna. I moje własne słowa jakby włączyły we mnie jakiś mechanizm. Od chwili, w której przeczytałem depeszę, wszelkie moje myśli i uczucia były jakby znieczulone, a teraz nagle odrętwienie ustąpiło, wszystko ruszyło pełną parą — powróciło przerażenie, wstyd, rozpacz, poczucie bezsilności i jasno, nie do zniesienia, uświadomiłem sobie, że dokładnie od tej sekundy między mną a Wieczerowskim na zawsze legła nieprzekraczalna linia, z ognia i dymu, przed którą zatrzymałem się na całe życie, a Wieczerowski pójdzie dalej poprzez wybuchy, dym i błoto niewiadomych mi bitew, zniknie w jadowitoszkarłatnej łunie, i będziemy już tylko witać się skinieniem głowy, kiedy przypadkiem spotkamy się na schodach… A ja zostanę po tej stronie granicy razem z Weingartenem, z Zacharem, z Głuchowem — będziemy pić herbatę albo piwko, albo wódeczkę, doprawiając ją piwkiem, plotkować o intrygach i zmianach personalnych, gromadzić forsę na zaporożca, ze znudzeniem, bez ochoty, ślęczeć nad zaplanowanym tematem… Zresztą, nie zobaczę już nigdy więcej ani Weingartena, ani Zachara. Nie będziemy mieli sobie nic do powiedzenia i głupio się nam będzie spotykać, przykro patrzeć na siebie, trzeba będzie kupować wódkę albo portwein, przytępić wstyd, żeby nie mdliło… Oczywiście, zostanie mi jeszcze Irka, i Bobek będzie zdrowy i cały, ale on już nigdy nie wyrośnie na takiego, jakiego chciałbym wychować. Dlatego, że teraz już nie będę miał prawa chcieć. Dlatego, że już nigdy więcej nie będzie mógł być dumny ze mnie. Dlatego, że ja będę tym właśnie ojcem, który "też mógł kiedyś dokonać wielkiego odkrycia, ale ze względu na ciebie…". Niechaj będzie przeklęta ta minuta, kiedy w mojej skretyniałej głowie urodziły się te obłąkane M-kawerny! Wieczerowski postawił przede mną filiżankę z kawą, sam usiadł naprzeciw i precyzyjnym, wykwintnym ruchem wlał do kawy resztki koniaku z kieliszka. — Mam zamiar wyjechać — powiedział. — Najprawdopodobniej rzucę instytut. Wyszukam sobie jakieś dalekie miejsce, zapewne na Pamirze. Wiem, że tam poszukują meteorologów na sezon jesienno-zimowy. — A co ty wiesz o meteorologii? — zapytałem tępo, a sam pomyślałem: Przed tym nie ukryjesz się na żadnym Pamirze, i na Pamirze cię odnajdą. — Nie sądzę, żeby to była wielka filozofia — stwierdził Wieczerowski. — Tam nie są potrzebne jakieś szczególne kwalifikacje. — No i bardzo głupio — powiedziałem. — Co głupio? — zainteresował się Wieczerowski. — Pomysł głupi — powiedziałem. Nie patrzyłem na niego. — Jaki będzie z tego pożytek, jeśli ty, wybitny matematyk, zostaniesz dyżurnym synoptykiem? Myślisz, że oni cię nie znajdą? Jeszcze jak znajdą! — A co ty proponujesz? — zapytał Wieczerowski. — Wyrzuć to wszystko do zsypu — powiedziałem, z trudem obracając językiem. — I rewertazę Weingartena, i tę całą "Wymianę kulturalną", i to… — popchnąłem do niego swoją teczkę po gładkiej powierzchni stołu. — Wyrzuć wszystko i zajmij się swoją robotą! Wieczerowski patrzył na mnie w milczeniu przez potężne okulary, pomrugał osmalonymi rzęsami, następnie nasunął na oczy resztki brwi i zatopił spojrzenie w swojej filiżance. — Przecież jesteś jedynym specjalistą — powiedziałem. — Przecież drugiego takiego nie ma w całej Europie. Wieczerowski milczał. — Masz swoją robotę! — wrzasnąłem, czując, jak mnie coś ściska za gardło. — Pracuj! Pracuj, do cholery! Po diabła się mieszasz w nasze sprawy? Wieczerowski długo i głośno westchnął, odwrócił się do mnie bokiem, plecy i kark oparł o ścianę. — A więc jednak nie zrozumiałeś… — powiedział wolno i w jego głosie zabrzmiało absolutnie niestosowne zadowolenie z siebie. — Moja robota… — nie odwracając głowy spojrzał na mnie rudym okiem. — Za moją pracę już drugi tydzień maglują mnie jak starą powłoczkę. Nie macie z tym nic wspólnego, moje biedne jagniątka, kotki-pieseczki. Ale jednak umiem panować nad sobą, co? — Niech cię szlag trafi! — powiedziałem i wstałem, żeby wyjść. — Siadaj! — powiedział surowo, i ja usiadłem. — Wlej koniak do kawy — powiedział, i ja usłuchałem. — Wypij — powiedział, i ja opróżniłem filiżankę, nie czując smaku. — Kabotyn — powiedziałem — jest w tobie coś z Weingartena. — Jest — zgodził się Wieczerowski. — I nie tylko z Weingartena. Z ciebie, z Zachara, z Głuchowa… Najwięcej z Głuchowa. — Ostrożnie nalał sobie świeżej kawy. — Najwięcej z Głuchowa — powtórzył. — Spokojnie żyć, za nic nie odpowiadać… Bądźmy trawą i krzewami, bądźmy wodą i kwiatami… Zapewne irytuję cię, prawda? — Tak — powiedziałem. Wieczerowski skinął głową. — To naturalne. Ale nic na to nie poradzimy. Chcę, byś pomimo wszystko zrozumiał, co się dzieje. Ty, mam wrażenie, wyobraziłeś sobie, że zamierzam iść z gołymi rękami na czołgi. Nic podobnego. Mamy do czynienia z prawem natury. Walczyć z prawami natury — głupio. A kapitulować przed prawami natury — wstyd. W ostatecznym rezultacie również głupio. Prawa natury należy badać, a po zbadaniu — wykorzystać. To jest jedyne możliwe wyjście. Tym właśnie zamierzam się zająć. — Nie rozumiem — powiedziałem. — Zaraz zrozumiesz. Przed historią z nami to prawo nie przejawiało się w żaden sposób, w każdym razie nic o tym nie wiemy. Chociaż może nie przypadkiem Newton zajął się komentowaniem Apokalipsy, a Archimedesa zarąbał pijany żołnierz… Ale to oczywiście tylko domysły… Nieszczęście polega na tym, że prawo to przejawia się w jeden jedyny sposób — poprzez nieludzkiej siły presję. Presję niebezpieczną dla psychiki i nawet dla życia. Ale na to niestety nic nie poradzimy. Koniec końców, to wcale nie jest takie rzadkie w historii nauki. Mniej więcej to samo było przy badaniu radioaktywności, wyładowań burzowych i z nauką o wielości zamieszkanych światów… Być może z czasem nauczymy się odprowadzać ten nacisk w bardziej bezpieczne dziedziny, a nawet wykorzystywać w konkretnych celach… Ale teraz nie ma rady — trzeba ryzykować — i znowu, wcale nie pierwszy raz w historii nauki. Chciałbym, abyś zrozumiał, że w istocie rzeczy nic jakościowo nowego i niezwykłego w naszej sytuacji nie zaistniało. — Po co mam to rozumieć? — zapytałem posępnie. — Nie wiem. Może będzie ci lżej. A poza tym jeszcze chciałbym, żebyś zrozumiał — to nie na jeden dzień ani nawet na jeden rok. Myślę, że nawet nie na jedno stulecie. Nie ma się dokąd spieszyć — powiedział z uśmiechem. — Przed nami jeszcze miliard lat. Ale zaczynać można, i trzeba, już teraz. A ty… no cóż, przyjdzie ci poczekać. Aż Bobek przestanie być dzieckiem. Aż przywykniesz do tej myśli. Dziesięć lat, dwadzieścia lat nie odgrywa tu żadnej roli. — Jeszcze jak odgrywa — powiedziałem, czując na swojej twarzy krzywy, wstrętny uśmieszek. — Za dziesięć lat będę kompletnie do niczego. A za dwadzieścia lat będzie mi już zupełnie wszystko jedno. Wieczerowski nie odpowiedział nic, wzruszył ramionami i zaczął nabijać fajkę. Tak, oczywiście, bardzo chciał mi pomóc. Narysować jakąś perspektywę, udowodnić, że ja wcale nie jestem takim tchórzem, a on — bohaterem. Jest po prostu dwóch uczonych, zajmujemy się jednym zagadnieniem, tylko z obiektywnych przyczyn on może teraz pracować nad nim, a ja nie. Ale nie było mi lżej. Dlatego, że on pojedzie na Pamir i będzie tam siedzieć nad rewertazą Weingartena, nad feddingami Zachara, nad swoją niepojętą matematyką i wszystkim innym, a w niego będą walić piorunami kulistymi, nasyłać upiory odmrożonych alpinistów, a zwłaszcza alpinistki, spuszczać lawiny, demolować wokół niego czas i przestrzeń, i wreszcie go wykończą. A może nie wykończą. I może ustali tam prawidłowości powstawania piorunów kulistych i najść odmrożonych alpinistek… A może tego wszystkiego w ogóle nie będzie, będzie sobie spokojnie ślęczał nad naszymi bazgrołami i szukał — gdzie, w jakim punkcie przecięcia wnioski o teorii M-kawern i wnioski z ilościowej analizy wpływów kulturalnych USA na Japonię krzyżują się, i to na pewno będzie bardzo dziwny punkt przecięcia, i zupełnie możliwe, że w tym punkcie odnajdzie kluczyk do całej tej złowieszczej mechaniki, a nawet, być może, klucz do sterowania nią… A ja zostanę w domu, jutro odbiorę z lotniska Bobka i teściową, i wszyscy razem pójdziemy kupować półki na książki. — Zatłuką cię tam — powiedziałem bez nadziei. — Niekoniecznie — powiedział Wieczerowski. — A poza tym przecież ja tam nie będę sam… i nie tylko tam… i nie tylko ja… Patrzyliśmy sobie w oczy, i za grubymi szkłami jego okularów nie było ani napięcia, ani wysilonej odwagi, ani płomiennego poświęcenia — tylko wyłącznie rudy spokój i rude przekonanie, że wszystko powinno być właśnie tak i tylko tak. I już nic więcej nie powiedział, a mnie się wydawało, że mówi. Nie ma się dokąd spieszyć — mówi. Do końca świata jeszcze miliard lat, mówi. Można wiele, bardzo wiele zrobić, jeśli rozumieć i nie poddawać się, nie poddawać się i rozumieć. I jeszcze wydawało mi się, że mówi: "Umiał na papierze bazgrać w blasku świeczki! Wiedział, za co umiera na brzegu Czarnej Rzeczki…". A w uszach brzmiał jego zadowolony śmiech, postękiwanie wellsowskiego Marsjanina. Spuściłem oczy. Siedziałem skulony, przyciskając oburącz do brzucha swoją białą teczkę, i powtarzałem w myśli po raz dziesiąty, po raz dwudziesty powtarzałem w myśli: "…I odtąd wciąż widzę przed sobą kręte, ślepe, ciemne ścieżki prowadzące donikąd…".